Gdzieś tak w połowie lat osiemdziesiątych wydawany w Łomży tygodnik „Kontakty” zorganizował ogólnopolski turniej reporterów o Nagrodę im. Melchiora Wańkowicza pod hasłem W co wierzyć? W ówczesnej rzeczywistości, na której ciągle kładły się długim cieniem wydarzenia z grudnia 1981 r., było to niczym uchylenie duchowej i zarazem twórczej bramy, przez którą mógł przecisnąć się najtęższy nawet scjentysta, choć już raczej nie materialista dialektyczny
Na adres organizatorów napłynęło wówczas wiele znakomitych prac, w większości poddających wnikliwej wiwisekcji sferę ducha, a wraz z nią ludzkie zwątpienia i lęki, utracone nadzieje i porażki. Ze zrozumiałych względów nie wszystkie teksty udało się wydrukować, ale nawet te, które utorowały sobie drogę na łamy, kreowały obraz zbiorowej oraz indywidualnej duchowości właśnie – niestety w tamtym momencie głęboko pesymistycznej w swoim oglądzie i bliskiej formule niewiary w kształt tego, co na planie społecznym nieodwołalnie już kruszyło się i pękało, mimo gorączkowego łatania szczelin oraz dziur w murze nowymi porcjami zbrojonego betonu.
Myśmy wtedy – mówię o ludziach uprawiających reportaż i skupionych w kręgu istniejącego do dziś klubu, który założyliśmy z dala od Warszawy, gdzie wydawało się nam spokojniej i bezpieczniej – nie wiedzieli, jaka czeka nas przyszłość. Mogliśmy co najwyżej smętnie prorokować, kto wzbije się w górę, a kto na stałe już pozostanie w miejscu przymusowego lądowania, komu uda się poskładać do kupy podcięte skrzydła, a kto odstawi je definitywnie w kąt na podobieństwo bezużytecznego po odegranej roli filmowego rekwizytu. O podróżach poza ciałem raczej w tych dysputach nie mówiliśmy; naszą uwagę absorbowały w większym stopniu podróże rzeczywiste, często niemożliwe do zrealizowania wskutek odmowy wydania któremuś z kolegów – reporterów paszportu, co nie należało wtedy do rzadkości.
Nigdy też – mówię tu o reporterskim gronie – nie przeszkadzała nam odrębność dróg, jakimi podążaliśmy, różnorodność poglądów (z politycznymi włącznie),
odmienność przekonań
światopoglądowo-religijnych (a nawet, bo i tak bywało, ich brak w ogóle). Liczyło się wyłącznie to, czy ktoś, z kim obcujemy, jest w swoich zachowaniach etyczny.
A potem… A potem (było to już na początku lat dziewięćdziesiątych) stało się tak, że pewnego dnia odszedł Stefan Kozicki – nestor polskiego reportażu, jeden z największych faktologów lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych. Dzieliło nas od niego całe profesjonalne pokolenie, wskutek czego siłą rzeczy, m.in. właśnie z powodu różnicy wieku, nie należał on do naszego grona. Dość często jednak stykaliśmy się na co dzień, gdyż Kozicki był etatowym jurorem w wielu reporterskich konkursach, a jednocześnie redaktorem bardzo popularnego wówczas KAW-owskiego Ekspresu Reporterów stanowiącego dla ludzi grzebiących piórem w rzeczywistości społecznej swoisty wentyl bezpieczeństwa; coś w rodzaju azylu, dzięki któremu niejednokrotnie udawało się wydrukować teksty nie mogące przebić się na gazetowe szpalty.
Człowiek, o jakim mowa, miał pewną wadę, z którą dziś – zwłaszcza dziś – szczególnie ciężko byłoby mu żyć: był mianowicie autentycznym, stuprocentowym ateistą. Takim wręcz akademickim, bo niewierzącym nie tylko w Boga, ale i w nic, co choćby zahaczało o świat niewidzialnych energii. Jednocześnie jednak – nie kryjąc swojego sceptycyzmu wobec zjawisk parapsychicznych – jako współredagujący Ekspres Reporterów, mimo odmienności własnego spojrzenia nigdy nie blokował tekstów na ten temat, co np. dla takiego faceta, jak ja, okazało się nie bez znaczenia (zgoła inną rolę odegrał tu współredagujący Ekspres Reporterów inny wielki polski reporter Aleksander Rowiński, który był żywo zainteresowany fenomenologią natury jako tworzywem faktologicznym).