Z Markiem Wattsem, synem filozofa i nauczyciela duchowego Alana Wattsa – rozmawia Wojciech Chudziński
Jako nastolatek towarzyszył pan ojcu w podróżach. Słuchał pan jego wykładów, które przyciągały tłumy, i obserwował hipnotyczne oddziaływanie Alana na adeptów poszukujących własnej drogi duchowej. Co pan wówczas czuł? Dumę? Zaskoczenie? I jak sam odbierał pan te nauki?
– Nie ukończyłem jeszcze 18 lat, gdy zacząłem podróżować z moim ojcem i nagrywać go na magnetofon. Rodzice rozwiedli się, kiedy miałem 11 lat, a na Wschód przeprowadziliśmy się latem, po moich 13 urodzinach. Gdy skończyłem 14, ojciec przesłał mi egzemplarz The Book on the Taboo Against Knowing who you Are (Książka o tabu na drodze do samopoznania).
Wiedziałem, że jest sławny, ale przed lekturą tak naprawdę nie rozumiałem dlaczego. Pojąłem to już po kilku rozdziałach: nawet najbardziej zagmatwane założenia potrafił wyjaśnić w sposób prosty i bezpośredni. To było coś naprawdę doniosłego! Rok później, gdy skończyłem 15 lat, latałem do różnych miast na Wschodnim Wybrzeżu, by się z nim spotkać – najpierw do Nowego Jorku, potem Chicago i Filadelfii. Wkrótce zacząłem nagrywać jego wystąpienia. Słowa, jakie kierował do ludzi, brzmiały prawdziwie i naturalnie, docierały do mnie, gdyż odpowiadały moim własnym zainteresowaniom. Czytywałem wtedy Aldousa Huxleya, Hermanna Hessego i innych. Ale taki też był on sam: zadumany i ciekawy wszystkiego. Jego poglądy musiały fascynować młodzieńca, którego pochłaniała filozofia i sztuki wizualne.
Długo to trwało?
– Parę lat. Byłem siedemnastolatkiem, gdy wygłosił wykład na mojej macierzystej uczelni w Pittsburghu. Z kolei jako osiemnastolatek odbyłem kilkumiesięczny staż fotograficzny u znajomego jego żony, Mary Jane. Richard Borst był emerytowanym kapitanem marynarki handlowej i prowadził ciemnie fotograficzne na wynajem w dzielnicy Soho. Pobliska East Village oferowała mnóstwo plenerów fotograficznych. Kilka razy w tygodniu Richard posyłał mnie na rowerze lub metrem w ciekawe miejsca z różnymi aparatami.