Nie pamiętam z perspektywy ostatnich lat sytuacji, kiedy byłoby nam tak ciężko, jak dziś. Ale też Joasia Burakowska w palecie stałych współpracowników Nieznanego Świata należała do osób pod każdym względem wyjątkowych, a ponadto łączyły nas z Nią więzy głębokiej, osobistej przyjaźni
Do nieznanoświatowego grona dołączyła w latach 90. wkrótce po powstaniu miesięcznika. Po prostu któregoś dnia na swoim redakcyjnym biurku znalazłem opatrzoną włoskim znaczkiem kopertę, a w niej list od Joanny.
Pisała w nim, że podczas pobytu w kraju natrafiła w kiosku na Nieznany Świat i pokochała to pismo od pierwszego wejrzenia. Mieszkając od ponad 20 lat we Włoszech, a jednocześnie będąc zawodowym tłumaczem z tamtejszego języka, oferowała pomoc i współpracę z naszym tytułem, a ja natychmiast na tę propozycję przystałem.
Wydawało się to dziwne, bo takich kontaktów w historii NŚ w punkcie wyjścia było niemało, „wypaliły” tylko nieliczne. Wyglądało to tak, jakby od początku zadziałały tu z pełną mocą i determinacją Dobre Energie, które już znacznie wcześniej, nim zapadły konkretne decyzje, przesądziły, że powinniśmy Nieznany Świat współtworzyć wspólnie z Joanną.
Urodzona 16 kwietnia 1949 roku w Szczecinie, pochodziła z rodziny szczycącej się pięknymi tradycjami patriotycznymi.
Jej ojciec – znany adwokat jesienią 1952 r. został aresztowany przez UB i spędził kilka miesięcy w stalinowskim więzieniu. Kiedy latem 1953 r. wrócił do domu, bliscy z trudem go poznali. Pozbawiony przez komunistyczne władze prawa wykonywania zawodu – wrócił do niego po pięćdziesiątym szóstym roku, pomagając później wielu, bardzo wielu ludziom uwikłanym w konflikty z prawem także z powodu ich przekonań politycznych.
Dla odmiany poprzez matkę – nauczycielkę języka francuskiego Joanna była spokrewniona z rodziną Henryka Sienkiewicza.
W swoich wspomnieniach, spisywanych na laptopie już w okresie, gdy heroicznie walczyła z coraz bardziej pustoszącą jej organizm chorobą, po raz pierwszy ujawniła, że poród, który nastąpił w Wielką Sobotę, okazał się wyjątkowo ciężki. Nigdy wcześniej – a na wspólnych rozmowach spędziliśmy niezliczoną ilość godzin – o tym nie wspominała.
Jej życie od początku było znaczone egzystencjalną szamotaniną, bólem i cierpieniem.
Gdy rodzina po rewolucji październikowej wróciła do Polski (dziadek Joanny, Stanisław Szetkiewicz był synem uczestnika Powstania Styczniowego, za udział w którym jego ojciec otrzymał wyrok śmierci zamieniony później na dożywotnie zesłanie na Syberii bez prawa powrotu do ojczyzny), musiała zacząć życie od nowa, zmagając się niedostatkiem i niekończącymi się problemami zdrowotnymi.
Sama Joanna jako 6‑miesięczne niemowlę, podczas wykonywania w szpitalu zabiegu naświetlania RTG wskutek pomyłki lekarza została napromieniowana dziesięciokrotnie wyższą dawką, niż powinna (chodziło o powiększające się znamię na udzie). Otworzyła się wówczas rana aż do kości i pojawiły symptomy choroby popromiennej.
Niewykluczone, a nawet wysoce prawdopodobne, że to właśnie tamten straszny błąd po wielu latach wrócił rykoszetem w postaci nowotworu.
Refleksy tego wydarzenia dawały zresztą o sobie znać już wcześniej; jak np. wówczas, gdy podczas 1 majowej demonstracji „Solidarności” w Turynie w 1986 r., w której Joasia uczestniczyła w momencie, gdy nad Włochy napływała radioaktywna chmura stanowiąca rezultat wybuchu w Czarnobylu, poczuła się tak źle, że trzeba było Ją odwieźć do domu. Spotkała się z sugestiami medycznymi, by do końca życia unikała prześwietleń (kontaktów z promieniami rentgena). M.in. dlatego, gdy w 2009 r. choroba nowotworowa zaatakowała z całą siłą, nie zgodziła się na zastosowanie radioterapii, podobnie zresztą jak chemoterapii. Bo trauma po tragicznych doświadczeniach dzieciństwa pozostała już w Niej na zawsze.
Była osobą nietuzinkową i, by tak rzec, niesterowalną, o czym świadczy fakt, że wyrzucano Ją po kolei z kilkunastu szkół, do których uczęszczała.
Nigdy też nie ukończyła studiów wyższych, nie licząc kilku lat spędzonych na zgłębianiu prawa, do czego Joasię nakłoniono wbrew Jej własnym przekonaniom. Intensywnie uczyła się natomiast włoskiego, zdając z tego języka egzamin państwowy, dzięki czemu mogła wykonywać zawód tłumacza. Głęboki i zadawniony konflikt z matką, z drugiej zaś strony bezowocne próby nakłonienia do współpracy przez służbę bezpieczeństwa, dla której dzięki biegłej znajomości obcego języka i kontaktom z cudzoziemcami stanowiła wyjątkowo łakomy kąsek – spowodowały, że Joanna zdecydowała się na wyjazd z kraju.
W rezultacie w 1973 r. – po odbyciu praktyki we Włoszech – do Polski nie wróciła. Wkrótce potem wyszła tam za mąż, jednak związek okazał się nieudany wskutek choroby psychicznej partnera, która ujawniła się dopiero po pewnym czasie i została potwierdzona orzeczeniem sądu. Odtąd już szła przez życie samotnie.
Po wybuchu w Polsce stanu wojennego czynnie zaangażowała się w działalność emigracyjnej „Solidarności”.
Wspólnie z innymi słała z Turynu do kraju transporty z lekarstwami oraz żywnością, a przy okazji także przemycanymi tą drogą powielaczami dla struktur podziemnych w kraju. Ta aktywność nie uszła uwadze komunistycznych służb specjalnych i, gdy Joasia chciała przyjechać na pogrzeb matki do Szczecina, odmówiono Jej paszportu. Stanowiło to, nawet jak na standardy ówczesnej bezpieki, wyjątkową nikczemność.
Natomiast po latach, w początkach tego roku, Prezydent RP, Lech Kaczyński odznaczył Joannę Burakowską za niegdysiejszą działalność opozycyjną Złotym Krzyżem Zasługi. Odebrała go 25 marca z rąk polskiego konsula w Mediolanie, który w tym celu specjalnie do Niej przyjechał, gdyż w tamtym momencie nie wstawała już z łóżka.
Była osobą głęboko, w każdym calu uduchowioną i bezgranicznie dobrą.
Wskutek tego jednak stanowiła łatwy cel dla ludzi, którzy to Jej dobro nieraz cynicznie wykorzystywali. Mieszkała w Paese pod Treviso w wynajętym mieszkaniu, zarabiając na życie jako tłumacz. Z jej biegłej znajomości z jednej strony, języka polskiego, a z drugiej, włoskiego korzystały wielkie firmy oraz liczni drobni partnerzy handlowi.
Niestety, niektórzy z kontrahentów – bywało – miesiącami nie płacili Jej za wykonaną pracę, w efekcie czego Joannie niejednokrotnie brakowało pieniędzy na życie i opiekę nad kotami, które stały się dla Niej wielką, odwzajemnioną miłością. Jest niewątpliwie gorzkim paradoksem, że to właśnie Ona – osoba gotowa przyjść z pomocą każdemu i do bólu życzliwa wobec innych – tak często doświadczyła na własnej skórze cudzej nieuczciwości i nieodpowiedzialności.
Pochłaniała mnóstwo książek i – pisała oraz tłumaczyła, tłumaczyła i pisała. O ludzkiej duchowości, fenomenach parapsychicznych, zagadkach bytu i Wszechświata.
Jej sprawność w wyszukiwaniu na nasze potrzeby najbardziej nawet trudno dostępnych w punkcie wyjścia tekstów publicystycznych zaczerpniętych z włoskiej prasy i obcojęzycznych książek okazywała się nieoceniona. Warunek był jeden: Joanna musiała czuć duchową więź z tematem, z jakim brała się za bary. Wówczas wszystko szło Jej jak z płatka.
Stała się naszym łącznikiem z włoskim odpowiednikiem Nieznanego Świata – wydawanym w Turynie miesięcznikiem Il Giornale dei Misteri.
Wykopywała spod ziemi materiały, do których bez Niej nigdy byśmy nie dotarli. Pomagała w nawiązywaniu zagranicznych kontaktów – i sama je inicjowała. W ostatnich latach gościła na naszych łamach rzadziej niż kiedyś, gdyż przytłaczały ją problemy bytowe: przymusowa wyprowadzka z wynajmowanego w Paese mieszkania, finansowe tarapaty wynikające z niesolidności kontrahentów oraz nieustanna opieka nad kotami, które w Jej domu znalazły miłość i bezpieczny azyl.
Ze zwierzętami, a zwłaszcza kotami właśnie, miała jakiś niezwykły, paranormalny związek, trwający także po ich odejściu – a odejść tych było niemało. Kiedy sama zmagała się już ze śmiertelną chorobą i musiała przeprowadzić się do Turynu, gdzie polscy i włoscy przyjaciele zapewnili Jej całodobową opiekę, dwa ulubione koty Joasi nagle również ciężko zachorowały i w krótkim czasie powędrowały na niebieskie łowiska. Bardzo to przeżyła.
Nowotwór zaatakował w 2009 r. – nagle, podstępnie, zajadle, choć zapewne w stanie utajonym drążył organizm już wcześniej.
Nie wyraziła zgody na rutynowe sposoby terapii ordynowane przez onkologów. Postawiła na techniki duchowe, jednak z upływem czasu tę nierówną walkę coraz wyraźniej przegrywała. Opiekujący się Nią przyjaciele uszanowali decyzję o rezygnacji przez Joannę z radioterapii i chemoterapii, mimo że się z nią nie zgadzali.
Ona sama zaufała prowadzonej na odległość (maile, telefony) terapii doktora Hamera, która kompletnie zawiodła. Czy natomiast Joannie byłaby w stanie pomóc medycyna akademicka? Wydaje się, że w Jej przypadku także ona okazałaby się bezradna. A poza tym każdy ma w takiej sytuacji prawo do dokonywania własnych, suwerennych wyborów.
Śmierć Joasi położyła się cieniem na życiu nas wszystkich.
Oczywiście z upływem czasu braliśmy tę ewentualność pod uwagę, gdyż podpowiadał ją nieubłagany bieg wydarzeń ostatnich tygodni. Mimo wszystko jednak nie wierzyliśmy w materializację najgorszego z potencjalnych scenariuszy. A jednak stał się on faktem: Joanna odeszła 5 kwietnia, w drugi dzień Świąt Wielkiej Nocy.
Trudno, bardzo trudno żyć ze świadomością, że Jej już nie ma. Pozostaje nadzieja, że będzie nam pomagała nadal spoza zasłony czasu. I tylko żal, cholernie żal tego, co mogło być jeszcze naszym wspólnym udziałem – tu i teraz.
Zapalcie, proszę, świeczkę za Joannę Burakowską – Istotę piękną duchowo, wrażliwą, obdarzającą na co dzień ludzi oraz zwierzęta wielkim, otwartym sercem. Reszta jest milczeniem
Tekst ten powstał 7 kwietnia 2010 r – dwa dni po odejściu Joanny. Nie przyszło mi wówczas do głowy, że będzie ono stanowiło zaledwie preludium do wielkiego polskiego scherzomortale z 10 kwietnia.
[FMP][/FMP]