Nie dociskałem pedału gazu. Doskonale zdawałem sobie sprawę, że po dojechaniu na miejsce będę musiał czekać aż do zachodu Słońca. Byłem na szlaku wiodącym do zatoki Anakena – jedynej piaszczystej plaży wyspy położonej na jej przeciwległym krańcu. Przejechałem przez eukaliptusowy zagajnik, który w skali mikroświata Wyspy Wielkanocnej uchodzić może za prawdziwy las, i zmieniając biegi, zacząłem piąć się pod górę
Przez dwa, trzy kilometry musiałem jechać prosto, a potem skręcić w lewo, w szutrową dróżkę wiodącą do Rano Aroi, gdzie niegdyś znajdował się kamieniołom czerwonych nakryć głowy moai – gigantycznych kamiennych posągów. Ale tam też nie trzeba było dojeżdżać. Tuż przed rozoranym czasem i ludzkimi narzędziami kraterem, wypełnionym rdzawoczerwonymi walcami z pumeksu (czapkami posągów), należało skręcić w prawo.
Siedmiu wspaniałych
Zobaczyłem je z daleka. Szare i wyniosłe, dumnie stały pośród zielonej łąki. Z tej odległości wyglądały jak kości jakiegoś prehistorycznego zwierzęcia, które kiedyś padło w tym miejscu i teraz, po wiekach, już jako obrany przez czas szkielet, nieśmiało zaczyna znów wychylać się spod ziemi.
Kolorem i wyniosłością natychmiast skojarzyły mi się ze Stonehenge, bo i otoczenie w tym miejscu Rapa Nui (chyba właśnie przez wspomnianą zieleń) było dość angielskie, jedyna różnica polegała na tym, że w Stonehenge stały nieme skalne bloki, a tu kamienne olbrzymy miały oczy (a raczej oczodoły), brody, uszy (wydłużone) i twarze. Nie miałem przed sobą tylko kamieni. To były kamienne posągi.