Wojna słodka tym, którzy jej nie zaznali – pisał Erazm z Rotterdamu. Nie sposób zanegować tej humanistycznej par excellence myśli. Partie wojenne, a było ich multum w naszej historii, a i dziś nie ubyło ich przesadnie dużo, zdają się być niestety głuche na spostrzeżenie humanisty z epoki wojen włoskich (1494−1559), podczas których dwa wielkie narody – Hiszpanie i Francuzi – pogrążyli w chaosie Półwysep Apeniński, ówczesne centrum kulturalne Europy. A ponieważ wojna objęła mocno zurbanizowane obszary naszego kontynentu, ulice miast spływały krwią, nie tylko żołnierzy, ale też matek, żon, panien i dzieci
Rewolucja to wojna, tylko jeszcze bardziej
Ciekawe, cóż ów uczony mąż powiedziałby o rewolucji, która wszak jest jednocześnie i buntem, i wojną domową, często przekształcającą się w awanturę międzynarodową?
Tego się nie dowiemy, chociaż Marcin Luter (sam w końcu rewolucjonista religijny) kazał uczestników wojny chłopskiej w Niemczech z 1525 r., wymierzonej w ówczesny porządek społeczny, surowo karać jako zbójców i morderców odartych z rozsądku, a więc szalonych. Równie szaleni, według ówczesnego (chociaż zapewne nie tylko ówczesnego) rozumienia szaleństwa byli twórcy Komuny Münsterskiej (1534−1535). Grupa zapamiętałych reformatorów religijno-społecznych, kierowana przez Holendrów: Jana Matthysa (piekarz podający się za reinkarnację proroka Henocha) oraz Jana z Lejdy, przejęła władzę nad miastem Münster w północno-wschodnich Niemczech. Przywódcy wprowadzili tam ekstremalnie wielkie zmiany. Wymieńmy te najsmaczniejsze, o których piszą Joseph Lecler w Historii tolerancji w wieku reformacji (1966) oraz Herman Tuchle w Historii Kościoła katolickiego (1986). Otóż z miasta wypędzono wszystkich katolików i luteranów; ogłoszono, że tylko ci, którzy znajdują się za jego murami mogą być pewni zbawienia; zniesiono własność prywatną i instytucję pieniądza, pozwalając warunkowo użytkować rzeczy znajdujące się w domach; zakazano zamykania drzwi, aby wszyscy mieszkańcy znajdowali się pod kontrolą, nakazano nawet wspólne spożywanie pokarmów przy zbiorowych stołach; wprowadzono karę śmierci za bluźnierstwo, czyli negację władzy burmistrza-proroka, za defetyzm, plotkowanie na temat władz miejskich i sprzeciwianie się im; ustanowiono też poligamię, powołując się na to, że Prawo Mojżeszowe nie zakazywało wprost wielożeństwa, a nawet pośrednio przyzwalało na nie (Pwt 21,15−17). W mieście zapanował prawdziwy terror. Mimo że fanatycy odparli dwa szturmy, to w końcu wojska lokalnego biskupa zdobyły miasto. Jan Mattys zginął w czasie walk, a Jan z Lejdy został ujęty. Po stłumieniu buntu, schwytanych przywódców pół roku obwożono triumfalnie po okolicznych wsiach i miasteczkach w żelaznej klatce, a następnie wykonano na nich wyrok śmierci.
Maszyna wywołująca szaleństwo rewolucji
Chyba nikt bardziej skwapliwie nie przyznałby, że rewolucje łączą się z szaleństwem w sposób tyleż jawny, co nierozerwalny, niż walijski kupiec wyznania hugenockiego (kalwińskiego) James Tilly Matthews. W 1797 r. trafił on do tzw. Bedlam – szpitala psychiatrycznego Royal Bethlem Hospital w Londynie. Nieszczęśnik sądził, że jego umysł znajduje się pod kontrolą krosna powietrznego (ang. Air Loom) — przerażającej maszyny, której hipnotyzujące promienie i tajemnicze gazy prały mózgi politykom i pogrążały Europę w rewolucji, terrorze i wojnie. Przypomnijmy, że w 1789 r. wybuchła w Paryżu krwawa rewolucja. W 1793 r. jakobini zgilotynowali Ludwika XVI, co stało się bezpośrednim powodem utworzenia I koalicji antyfrancuskiej. Oprócz Wielkiej Brytanii, w jej skład wchodziła Austria, Prusy, Holandia i Hiszpania. Europa weszła w fazę wyniszczających wojen, których przedłużeniem okazały się wojny napoleońskie trwające do 1815 r.
Operatorami maszyny mieli być członkowie tajnego związku jakobińskich terrorystów, opisanych przez Matthewsa z zapadającą w pamięć precyzją – informuje Mike Jay w internetowym czasopiśmie Public Domain Review. Według walijskiego kupca Londyn opanowały gangi jakobińskie, które w ukryciu obsługiwały krosna powietrzne. Niewidzialne promienie emitowane przez krosna opanowały umysł premiera Williama Pitta. Jakobińska agentura czaiła się na ulicach, czatowała w zaułkach, podpatrywała ludzi zza węgła kamienic. Wysłannicy rewolucyjnej Francji pojawiali się w teatrach i kawiarniach, gdzie skłaniali niczego niepodejrzewających ludzi do wdychania płynów magnetycznych. Gdyby gang został rozpoznany publicznie i zdekonspirowany, użyłby magnetycznej siły, która zaciemniłaby pole widzenia nie tylko wszystkim znajdującym się w pobliżu, ale również funkcjonariuszom tropiącym złoczyńców. Celem intrygi było zatrucie umysłów polityków po obu stronach kanału La Manche, by w ten sposób wciągnąć Wielką Brytanię w rewolucję i w wyniszczającą wojnę z Francją.