Praca w niemieckich i brytyjskich domach opieki oraz codzienne obcowanie ze śmiercią i cierpieniem okazały się dla autorki ważną duchową lekcją. Wielu jej podopiecznych w swoich ostatnich chwilach doznawało wizji zaświatów albo mówiło o zmarłych bliskich, którzy wychodzili im na spotkanie
Odkąd pamiętam, zawsze towarzyszyło mi pytanie, o co w tym życiu naprawdę chodzi? Jakie jest jego prawdziwe znaczenie? W procesie własnej transformacji, wnikliwie analizując, zapoznając się ze sporą liczbą książek, zgłębiając na przestrzeni lat wiedzę innych kultur, ich religie oraz filozofie, doszłam do wniosku, że było to niezwykle ciekawe i potrzebne, ale oprócz wiedzy samej w sobie niczego mnie nie nauczyło. Potrzebna była praktyka, bo osobiste doświadczenia albo nas budzą, albo dalej śpimy snem nieświadomego. Dla mnie przełomem i przebudzeniem z takiego letargu okazała się długoletnia emigracja na Wyspy Brytyjskie i podjęcie pracy w domach opieki. To z tamtej przestrzeni zaczęły nadchodzić odpowiedzi na nurtujące mnie pytania, przede wszystkim na to, dotyczące sensu mojego życia.
Obcując z cierpieniem podopiecznych w ich dniach ostatnich, ze śmiercią, która czyhała w zaułku każdego dnia, zaczęłam odkrywać własne wnętrze i odpowiadać sobie na pytania, kim jestem, jako materialny byt i co robię na tym świecie?
Wcześniej czułam się, jak zamknięta we własnym umyśle. Tymczasem praca z seniorami dała mi narzędzia do duchowego poznania, a pobyt w care houses (ang. domach opieki) na wyspach był drogowskazem do własnego wnętrza.
Od kiedy poznałam sentencję Nie jesteśmy tym, kim myślimy, że jesteśmy, zaczęło się poszukiwanie PRAWDY na własną rękę. Stałam się wnikliwą obserwatorką samej siebie i swoich poczynań, dochodząc do wniosku, że doskonaliłam się przez własne i cudze cierpienie. Pojęłam, że nie ma innego sposobu. Przykładowo powieściopisarz Marcel Proust nigdy nie odniósłby sukcesu, gdyby jego droga była usłana różami. To niepowodzenia, brak akceptacji czy szczęścia w miłości zaprowadziły go na szczyt. Tak to już bywa.