Z Pawłem Połoneckim – uznanym i cenionym na świecie bioterapeutą, jednym z pionierów tej dziedziny w Polsce, społecznikiem i filantropem, którego działalność redaktorzy NŚ Anna Ostrzycka i Marek Rymuszko zaczęli obserwować już ponad 40. lat temu, rozmawia Dorota Czerwińska.
Pana talent został odkryty przez przypadek. Pracując przed laty w banku, wiózł Pan samochodem radiestetę, który wyczuł Pana silne biopole. Uwierzył Pan jego słowom?
– Zawsze czułem, że mam w sobie pewne właściwości energetyczne, tylko nie wiedziałem, jak to zjawisko nazwać. Moja młodsza o dwa lata siostra zachorowała w dzieciństwie na polio. Lekarze nie dawali jej żadnych szans na przeżycie i doradzili mamie szykować walizkę. To były lata 50. XX w., czasy powojennego kryzysu, gdy brakowało drzewa na trumny, więc ludzie zastępowali je walizkami. Siostra miała sparaliżowane ciało i twarz, a ja od 4 do 10 roku życia spałem z nią w jednym łóżku. I jej choroba ustąpiła całkowicie. Dziś jest zdrową kobietą. Z kolei mój brat cioteczny, który też zachorował na polio, niestety zmarł, bo jego rodzice nie chcieli skorzystać z niekonwencjonalnych metod leczenia. Po wielu latach dowiedziałem się od mamy, że swoje zdolności bioterapeutyczne otrzymałem w spadku prawdopodobnie po dziadku. Z kolei po mnie odziedziczył je mój młodszy syn Łukasz, który w tym roku zdał egzamin i odebrał dyplom od Stowarzyszenia Rzeczoznawców Radiestezji na ulicy Smoczej w Warszawie.
Pomagał Pan w tamtych czasach również innym ludziom?
– Zawsze byłem społecznikiem. Pracowałem w banku, ale równocześnie byłem przewodniczącym ZSMP (Związek Socjalistycznej Młodzieży Polskiej – przyp. red.) i pomagałem młodym ludziom w załatwianiu różnych spraw urzędowych. Jak widziałem wypadek, zatrzymywałem się, przykładałem ręce do głowy poszkodowanego i czułem, co mu dolega. W ten sposób wskrzesiłem po kolizji drogowej m.in. mojego kolegę z pracy. Innym razem poczułem, że potrącona przez samochód kobieta miała pękniętą kość, co chwilę później potwierdziło przybyłe na miejsce wypadku pogotowie. Pomagałem wtedy spontanicznie i jeszcze nie do końca świadomie pod względem wymogów terapii energetycznej. Bioterapeutą zostałem oficjalnie w 1977 r. W tamtych czasach nasze stowarzyszenie mieściło się przy ul. Radomskiej w Warszawie, a jego prezesem była nieżyjąca już wspaniała osoba, wybitna radiestetka, pani Janina Kamińska (patrz NŚ 12/2022). Powiedziała: – Paweł, ty masz takie właściwości, że będziesz sławny na całym świecie. Rok później zainteresowała się mną Halina Hoffman, prezes Kosmetyczno-lekarskie Spółdzielni Pracy Izis. Byłem tam pierwszym bioterapeutą, przywracałem do zdrowia zarówno pacjentów, jak i ludzi z zarządu placówki. Później dołączyli Rysiek Tomaszewski, Jerzy Reimer i Johannes Rongen. To była czołówka uznanych w Polsce bioterapeutów. Dzisiaj mamy niestety tysiące nierzadko samozwańczych uzdrowicieli, którzy przyjmują w każdym mieście.
Słowa pani Janiny okazały się prorocze. Praktyka w warszawskiej Izis stała się Pana przepustką do pracy m.in. w Anglii, Niemczech, Szwecji, Szwajcarii i Kanadzie.
– Gdy nastał stan wojenny, zrezygnowałem ostatecznie z pracy w banku. W nowym zawodzie odnajdywałem się bardzo dobrze i coraz więcej ludzi dowiadywało się o mnie pocztą pantoflową. Byłem zapraszany do różnych miejsc, zacząłem też wyjeżdżać na Zachód, w tym właśnie do Anglii. Przyjmowałem w Polskim Ośrodku Społeczno-Kulturalnym w Londynie i to tam nazwano mnie Polskim Harrisem.
Pierwszy raz publicznie zaprezentował Pan swoje możliwości podczas I Sympozjum Stowarzyszenia Radiestetów w Warszawie „Bioenergoterapia i radiestezyjne metody diagnostyczne” (1981). Diagnozował Pan dłonią i różdżką. Z czym wiązał się dla Pana ten ogólnokrajowy rozgłos?
– Wraz z rosnącą popularnością zyskiwałem dodatkowe przywileje. Miałem pełno przepustek i wojsko nie zatrzymywało mnie na ulicy. Pomagałem ludziom z każdej branży, znałem wszystkich. Nim zacząłem pracować w Izis, już było o mnie głośno. Przyjmowałem na drugim piętrze, a do mojego gabinetu stała się kolejka na schodach. Przyjeżdżały nawet karetki z pacjentami ze szpitali. Pracowałem przez pięć dni w tygodniu.
Po takim dniu pracy tracił Pan na wadze po 2–3 kilogramy?
– Tak jest do dziś, mimo że przyjmuję już tylko trzy razy w tygodniu, od środy do piątku. Ale wystarczy, że coś zjem i waga wraca do normy.