Tak się składa, że numer trzymany przez Państwa w ręku świeci wprawdzie chwilową absencją dr. Leszka Weresa, można w nim jednak w zamian przeczytać „sagę astrologiczną” pana Pawła Zawadzkiego. Dzięki temu mamy m.in. okazję poznać przebieg na poły groźnego, pod pewnymi względami zaś zabawnego incydentu z udziałem nie żyjącego już człowieka, parającego się astrologią i odwiedzonego niegdyś przez funkcjonariuszy służby bezpieczeństwa.
Jest to, chciałoby się powiedzieć, przykład typowego zderzenia pozornego irracjonalizmu z żelazną, zdałoby się, logiką zadekretowanego odgórnie systemu myślenia i warto zagłębić się w lekturę, by dowiedzieć się, co z tej konfrontacji wynikło.
Jednocześnie moją uwagę zwrócił odważny i mądry list pana Macieja Kuczyńskiego, wydrukowany w nr. 10 w Kontakcie nietelepatycznym. Przypominam, że autor znanej książki Czciciele węża oraz innej, przygotowywanej aktualnie do druku pozycji Dysk z Atlantydy, wykazał w nim odwagę, której brakuje niejednemu z jego kolegów, zwłaszcza ze środowiska naukowego. Ujawnił bowiem, w jaki sposób przekonał się, że z astrologii – w imię wąsko pojętego racjonalizmu myślenia – szydzić nie warto.
Pragnąc wyrobić sobie w tej mierze własny pogląd – i jest to, proszę zważyć, postawa najwłaściwsza, gdyż niczego z góry nie akceptująca, ale i też nie przyjmująca pewnych negatywnych sądów jedynie „na wiarę” – zamówił on mianowicie u dwóch znanych astrologów (działających niezależnie od siebie) własny, indywidualny horoskop, dla którego punkt wyjścia stanowiła data i godzina urodzenia. I oto rezultaty pracy obu osób, o jakich mowa, okazały się zbieżne, a co ważniejsze, wiele diagnoz oraz prognoz zawartych w sporządzonych przez nie horoskopach, udowodniło swą trafność, gdyż później zweryfikowało je życie.
Uczciwość takiej postawy, jaką wykazał pan Maciej Kuczyński podkreślam nie bez powodu. Nadal bowiem wielu ludzi neguje realność wszystkiego, czego nie da się zbadać „szkiełkiem i okiem”, nie uważając za celowe podjąć próbę skonfrontowania wyznawanych przez siebie prawd z faktami.
Szczytowym i zgoła kuriozalnym przejawem takiej właśnie postawy był wydrukowany przed rokiem (w październiku 1991 r.) w czasopiśmie Świat nauki.
Opasły artykuł radzieckiego jeszcze wówczas (jako że Wspólnota Niepodległych Państw dopiero miała powstać, zainteresowany zaś zajmował jak raz posadę pracownika Instytutu Problemów Fizycznych Akademii Nauk ZSRR), fizyka Siergieja Kapicy. Obok znanych już podręcznych określeń w rodzaju „zabobon”, „irracjonalizm”, „pseudonaukowe bzdury” itp., popartych – a jakże – żądaniem przeciwstawienia się upowszechniania wiedzy o zjawiskach paranormalnych w drodze zakazu administracyjnego pod pozorem, iż zagrażają one pieriestrojce oraz przemianom w ZSRR (biedny Kapica pisał swój esej najwyraźniej jeszcze przed próbą sierpniowego puczu), towarzysz profesor w walce z odrzucanymi przez się poglądami sięgnął po broń zaiste bezprecedensową. Dał bowiem wyraz głębokiemu przeświadczeniu, że narastające w jego ojczyźnie – i nie tylko tam – zainteresowanie zjawiskami parapsychicznymi, astrologią, UFO itp., prowadzi do… nacjonalizmu i faszymu!!! (sic!).
Otóż muszę powiedzieć, że jakkolwiek nie wszyscy wyznawcy i nauczyciele nauk tajemnych budzą mój entuzjazm posługiwanie się przez towarzysza profesora tego rodzaju argumentami uważam już nie tylko za żenujące, lecz zasługujące na miano – nazwijmy rzecz po imieniu – zwykłego chuligańskiego wybryku.
Zasługuje on na takie miano m.in. dlatego, że wspomnianym metodom zwalczania adherentów nie towarzyszą jakiekolwiek rzeczowe dowody na poparcie sformułowanej w publikacji, pożal się Boże, tezy. Nie mówię już o tym, że ktoś, kto lata całe twórczo rozwijał na niwie nauki dyrektywy dialektyki marksistowskiej (acz fizyce, trzeba przyznać, jest całkowicie obojętne, czy bywa ona socjalistyczna, czy kapitalistyczna) powinien wykazywać większą samokontrolę oraz oględność w konstruowaniu nonsensownych i skandalicznych w gruncie rzeczy teorii, zaczerpniętych najwyraźniej z ducha minionej epoki.
W obliczu upowszechniania podobnych bredni można też odrzec krótko – jako że esej towarzysza profesora Kapicy nie wart jest szerszej polemiki – iż równie wybitni, jeśli nie wybitniejsi odeń fizycy, tyle że nie „dotknięci” zamroczeniem dialektyczno-marksistowskim, nie wahali się podjęć badań naukowych fenomenów parapsychicznych, a także nie bali się – w przeciwieństwie do swego radzieckiego kolegi, sporządzającego przy okazji brutalny donos na kolegów ze środowiska, np. Aleksandra Spirkina – narazić w ten sposób na szwank własną reputację oraz dorobek naukowy.
Jako przykład mogą tu posłużyć profesorowie Harold Puthoff oraz Russel Targ, z których pierwszy jest m.in. właścicielem patentów w dziedzinie badań laserowych i urządzeń optycznych tudzież autorem wielokrotnie wznawianego podręcznika o międzynarodowej sławie Fizyka kwantowa, drugi zaś, były pracownik Laboratorium Badań Naukowych Marynarki Wojennej Stanów Zjednoczonych, uchodzi za znakomitego specjalistę w zakresie badań laserowych, nie mówiąc już o tym, że w historii fizyki zapisał się jako wynalazca przestrajalnego oscylatora plazmowego. Obaj ci panowie, jak wiadomo, prowadzili długi czas eksperymenty z psychokinetykiem Uri Gellerem, publikując później wyniki swoich badań w czasopismach naukowych i stanowczo odrzucając w wydanej w 1977 r. książce Mind Reach wysuwany pod ich adresem zarzut, jakoby dali się przy tej okazji „wpuścić w maliny” (o czym możecie Państwo przeczytać obszerniej w napisanej przeze mnie, we współautorstwie z Anną Ostrzycką, książce Nieuchwytna Siła, rozdział Spokój, przede wszystkim spokój).
Wróćmy wszelako do astrologii, która poniekąd determinuje dzisiejszą Ścieżkę.
Nasuwa się mianowicie pytanie, czy ludzie zajmujący się nią profesjonalnie są nieomylni i czy wszystko, co wynika ze sporządzanych przez nich horoskopów, musi się sprawdzić? Oczywiście, że nie i poza naturalną skądinąd możliwością popełnienia błędów, wynikających np. z wadliwej interpretacji danych – wkraczamy tu na bardzo delikatny grunt filozofii ludzkiego bytowania wraz z determinantami, które niekiedy modelują nasze życie bez możliwości wpływania na bieg zdarzeń, ale i czynników, na których wystąpienie wpływ taki posiadamy. Nie bez powodu też autorka głośnego w USA ’’Astrologicznego przewodnika do samoświadomości”, Donna Cunnigham, zdecydowanie odrzuca fatalizm i ograniczenia tradycyjnej astrologii, napominając czytelnika, by za swoje niepowodzenia „nie obwiniał gwiazd”.
Sądzę wszelako, że w podejściu do każdej budzącej kontrowersje tezy czy też dziedziny wiedzy lub działalności obowiązuje właśnie wspomniana wcześniej otwartość oraz uczciwość.
Ta ostatnia nakazuje przy tym oddać sprawiedliwość faktom, nawet jeśli okazują się one niezgodne z naszymi własnymi zapatrywaniami czy też wyobrażeniami. I właśnie dwa takie, dające wiele do myślenia fakty z praktyki redakcyjnej chciałbym gwoli przykładu przedstawić.
Otóż mniej więcej przed półtora rokiem zatelefonowała do mnie koleżanka po fachu z programu trzeciego Polskiego Radia, Hania Liszewska, która przygotowywała program poświęcony astrologii. Chciała zapewnić sobie w nim udział kilku znaczących osób, zwłaszcza że cała rzecz miała być emitowana na żywo, co wykluczało możliwość montażu poszczególnych wypowiedzi oraz innych „wspomagających” zabiegów.
Za moją namową skontaktowała się z mieszkającym w Poznaniu Leszkiem Weresem, który najpierw zgodził się w programie uczestniczyć, gdy jednak red. Liszewska podała datę oraz godzinę emisji (wyprzedzenie wynosiło mniej więcej dwa tygodnie), przytrzymał swoją rozmówczynię parę minut przy telefonie (jak łatwo się domyśleć, w tym czasie obliczał tzw. tranzyty), po czym stanowczo odmówił przyjazdu do Warszawy podanego dnia. Ponieważ w tym przypadku nie istniała niestety możliwość jakiegokolwiek manewru czasowego, (decydowała ustalona wcześniej odgórnie tzw. radiowa ramówka, której dziennikarz musi się podporządkować), Hania zaczęła usilnie namawiać dr Weresa, by decyzję swą zmienił, powołując się m.in. na rekomendację własnej osoby ze strony Nieznanego Świata. Po długich targach, w końcu udało jej się cel osiągnąć, gdyż Leszek Weres skapitulował. Przed odłożeniem słuchawki powiedział jednak: „No trudno, skoro tak pani naciska, to przyjadę, ale zapewniam, że i tak nic z tego nie będzie”.
I oto w wyznaczonym dniu, kiedy kilka minut przed dziewiątą włączyłem radio,
chcąc przekonać się, co też będą mówili zaproszeni do studia goście, usłyszałem jedynie zwięzły komunikat, że w związku z remontem nadajnika od godziny 9.00 do 14.00 nastąpi przerwa w emisji programu, a ściślej mówiąc będzie on niesłyszalny w znacznej części regionów kraju z Warszawą włącznie. Po czym nastąpiła głucha cisza, mnie zaś nie pozostało nic innego, jak wyłączyć bezużyteczny W tej sytuacji magnetofon.
To jednak nie wszystko, albowiem w kilka minut potem, korzystając z tzw. przerywnika muzycznego, zadzwoniła do mnie spanikowana Hania Liszewska, pytając, czy nie wiem, co dzieje się z dr. Weresem, który poprzedniego dnia wieczorem – jak ustaliła – wyjechał z Poznania i dotąd do studia nie dotarł. Co gorsza, nie pojawił się w rozgłośni również drugi zapowiedziany uczestnik dyskusji (ostatecznie dojechał na miejsce znacznie spóźniony, gdyż, jak się okazało, utknął na długo w ulicznym korku; nim to jednak nastąpiło, autorka programu musiała na antenie dokonywać istnych improwizacyjnych cudów, by słuchacze nie połapali się, co się stało).
Jeśli natomiast chodzi o dr. Weresa, zamiast wczesnym rankiem, dotarł on do Warszawy dopiero przed wieczorem.
Okazało się bowiem, że na trasie Poznań – Warszawa, którą przemierzał nocą pośpiesznym, doszło do wypadku (wykolejenie się składu towarowego), co na wiele godzin zablokowało magistralę kolejową i spowodowało konieczność kierowania pociągów okrężną drogą. W rezultacie pociąg wiozący L. Weresa wjechał na Dworzec Centralny w stolicy z jedenastogodzinnym opóźnieniem. Sam zainteresowany zaś witając się z nami ograniczył się do wzruszenia ramionami oraz komentarza: „No, przecież powiedziałem wam, że nic z tego nie będzie”.
Przykład drugi.
Współpracujący z naszą redakcją dr inż. Lesław Topór-Kamiński z Gliwic wiosną 1991 r. – proszę zwrócić szczególną uwagę na daty, gdyż są one tu niezmiernie ważne – przysłał sporządzoną przez siebie Prognozę astrologiczną dla Nieznanego Świata, uwzględniającą tzw. tranzyty planet, a także zawierającą pewne dodatkowe uwagi w odniesieniu do konkretnych dni. Niektóre z tych dni zostały zaznaczone jako szczególnie dla nas pozytywne, inne – przeciwnie – wyjątkowo negatywne, co w języku astrologii, przełożonym na język praktyki oznacza mniej więcej tyle, iż w ostatnim przypadku należy unikać podejmowania w takim momencie istotnych decyzji czy też próbować zminimalizować możliwość wystąpienia potencjalnych zdarzeń (naturalnie jeśli jest to w ogóle możliwe, bo nie wszystko wszak na co dzień od nas zależy). Dodajmy wreszcie i to, że wspomniana prognoza obejmowała okres do końca 1992 r. (panie doktorze, prosimy o jeszcze).
I otóż kto chce, niech się śmieje, zapewniam jednak, że 24-ego czerwca, który w prognozie został odnotowany jako dzień dla redakcji „bardzo negatywny”, – co mogą potwierdzić wszyscy moi współpracownicy – nam bynajmniej nie było do śmiechu.
Ów 24 czerwca okazał się bowiem w całym tego słowa znaczeniu czarnym dniem (musieliśmy rozwiązać natychmiast nagły i poważny konflikt, którego źródło leżało poza redakcją, a który zagroził pismu znacznymi stratami finansowymi). Nie będę się tu wdawał w szczegóły całej sprawy. Wystarczy jeśli powiem, że choć ostatecznie wszystko skończyło się pomyślnie (rozwiązanie patowej sytuacji udało się znaleźć dopiero po dwóch dniach), to jednak, oceniając tamten dzień z perspektywy czasu, możemy śmiało powiedzieć, że wróciliśmy wtedy „z dalekiej podróży”. Najciekawsze jest zaś to, że do rzeczonej prognozy dr. Topora-Kamińskiego sięgnęliśmy znacznie później, niejako przez przypadek, stwierdzając ewidentną i niepodważalną zbieżność uwidocznionej w niej daty – ostrzeżenia – z tym, co po przeszło roku faktycznie nastąpiło.
Jak ocenić obie zrelacjonowane tu historie?
Dla nas stanowiły one po prostu znaczący punkt na drodze poznania, którą podążamy, a którą wielu a priori, bez próby przejścia nią choćby niewielkiego odcinka, kategorycznie kwestionuje. Jak – wobec tego – ludzie ci potraktowaliby owe zdarzenia?
Cóż, myślę, że nasze życie jest tak barwne i zajmujące m.in. właśnie dlatego, że to, co poniektórzy uważają za irracjonalne, natrząsając się przy lada okazji z „nienaukowych poglądów”, potrafi również im samym „wyciąć” niezły numer. I jakkolwiek jestem człowiekiem z usposobienia łagodnym i niezbyt często odwołującym się w publicznych sporach do złośliwości, wyznam szczerze, że nie widzę szczególnych powodów do zmartwienia, gdyby tego rodzaju doświadczenie, jakie stało się naszym udziałem, zaznaczyło swoją obecność w losie nieprzejednanego bękarta Kartezjusza.