Nagroda Honorowa Nieznanego Świata dla Dominika Nawy i Przystani Ocalenie
Jak pisać o ludziach, z którymi od lat łączy nas głęboko emocjonalny związek? Jakich użyć słów, by przybliżyć realia stworzonego przez nich miejsca na Ziemi bez odwoływania się do taniego patosu, ale jednocześnie ze świadomością znaczenia takiego zapisu w całokształcie codziennych zmagań ducha z materią?
Podcast NŚ
Dominik Nawa
Przystani Ocalenie w Ćwiklicach pod Pszczyną prowadzonej przez Komitet Pomocy dla Zwierząt w Tychach (jej pełna nazwa to obecnie: „Przystań Ocalenie. Przytulisko dla koni i innych zwierząt”) towarzyszymy piórem niemal od początku, a przed kilkunastu laty objęliśmy ją patronatem medialnym „Nieznanego Świata”. Do skrzyżowania się naszych dróg doszło dzięki warszawskiej dziennikarce Grażynie Wojdzie Płochowskiej, która, będąc Czytelniczką NŚ, pewnego dnia zjawiła się w siedzibie wydawnictwa i poprosiła krótko:
- Pomóżcie nam.
To był początek kolejnego stulecia. I tak się zaczęło.
Mieszkająca w Warszawie Grażyna – wskutek poważnych problemów rodzinno-zdrowotnych – musiała z czasem wyłączyć się z czynnej pracy w Przystani. Losy przytuliska wiążą się natomiast nieodłącznie z dwojgiem ludzi: Dominikiem Nawą i Dorotą Szczepanek. To oni są głównymi bohaterami historii tego miejsca, która ma swój uniwersalny, ponadczasowy i głęboko ludzki wymiar.
Empatia w skali Hawkinsa i rzeka życia
Nagroda Honorowa dla Dominika i Przystani jest oczywiście również Nagrodą dla Doroty, która z biegiem czasu oprócz działalności w Przytulisku musiała równolegle podjąć pracę w klinice chorób trzustki, gdzie pełni wielogodzinne dyżury (w Przystani godnie wyręcza ją obecnie córka, 21-letnia Oliwka, która, można powiedzieć, wychowała się tam od małego). Natomiast Dominik jest w Przystani nieustannie dzień i noc. Kieruje nią, mieszka tam wspólnie z czworonożnymi podopiecznymi, jeździ po całym kraju z interwencjami i rozbudowuje rok po roku infrastrukturę tego szczególnego azylu, gdzie chore, kalekie i skrzywdzone zwierzęta znalazły bezpieczne schronienie.
W skromnym folderze, jaki został wydany w 2013 r. z okazji 15-lecia Przystani, można było przeczytać:
Kochani, do Was kierujemy te słowa: Sponsorów, Wolontariuszy i Sympatyków… a więc naszych Przyjaciół. Jesteście z nami już od 15 lat. Tylko dzięki Wam udało nam się uratować tak wielu zwierzęcych przyjaciół: samych koni 210, 20 krów, 6 osiołków, 16 kóz, 9 owiec, 6 świń, 2 tchórzofretki, kilkanaście królików, ponad 100 kur niosek, papużki, gołębie i inne ptaki, zające, sarny, kilkadziesiąt kotów i psów. Wiele z tych mniejszych zwierząt znalazło nowe domy lub odzyskało wolność, części z nich mogliśmy tylko pomóc godnie odejść, a niektóre zostały u nas jako rezydenci. To dla nich stworzyliśmy razem z Wami „Przystań Ocalenie” – ich dom, przystań spokojnej starości i drugiego życia. Miejsce, w którym nie ma strachu, krzyku, trwogi. Jest miłość, zrozumienie, empatia.
Dzięki Wam interweniujemy w przypadkach znęcania się nad zwierzętami, reprezentujemy w sądach jako oskarżyciele posiłkowo bestialsko zabite lub skatowane zwierzęta (…).
Pomagaliśmy zwierzętom będącym pod opieką innych fundacji, znajdujących się w trudniejszej niż my sytuacji, z likwidowanych schronisk np. w Ligocie, Harbutowicach, ze schroniska w Orzechowicach itd. Pomogliśmy koniom ze stada będącego własnością Stivena D. i Ewy K., które decyzją burmistrza gminy Końskie zostały w 2006 r. odebrane z powodu dopuszczenia ich do skrajnego wyniszczenia, a w dużej części nawet śmierci. (…) Pomagaliśmy i pomagamy karmicielom wolno-żyjących kotów i osobom, pod których opieką przebywa po kilkanaście lub więcej zwierząt (karma, żwirek, lekarstwa, pomoc weterynaryjna, kilkadziesiąt zabiegów sterylizacji i kastracji).
Razem z Wami niesiemy pomoc, gdzie tylko możemy – kontrolujemy targi zwierząt, interweniujemy u burmistrzów i wojewodów, prowadzimy korespondencję z inspektorami weterynarii oraz innymi instytucjami, czynnie uczestniczyliśmy w pracach przy projekcie nowej ustawy o ochronie zwierząt. Wszystko po to, aby poprawić w Polsce los zwierząt.
Czytając informacje na naszej stronie internetowej, wiecie, Kochani Przyjaciele, że te działania przysporzyły nam zarówno wielu zwolenników, jak przeciwników – i przed nimi musimy chronić nasze dzieci.
A dalej:
Pragniemy podziękować wszystkim za tych 15 wspólnych lat. Były ciężkie i trudne. Ponieważ taką drogę życia wybraliśmy, nie narzekamy, ale często po powrocie z rzeźni, targu lub sądu przychodziły chwile zwątpienia w sens dalszych działań. (…) Mamy rodziny, jesteśmy żonami, matkami, synami. Bardzo ciężko czasem pogodzić sprawy i kłopoty domowe, z problemami wynikającymi z naszej działalności. Nie da się zostawić za drzwiami bólu po odejściu kogoś z naszych podopiecznych, nieudanej walce o życie, widoku maltretowanego, wyniszczonego ludzkim okrucieństwem zwierzaka, przegranej sprawie w sądzie, spotkaniu z okrutnym człowiekiem, bezdusznym urzędnikiem… Jednak mamy siebie i zawsze możemy liczyć na wzajemne wsparcie. (…)
Dzwonicie Państwo do nas i pytacie, jak pomóc, przekazujecie miłe komplementy, słowa otuchy, podziękowania za gotowość do działania. Te Wasze piękne słowa są dla nas ogromnym wsparciem, pomagają znowu zebrać siły i walczyć o prawa do godnego życia i godnej śmierci dla tych, którzy się sami obronić się nie mogą. Dziękujemy Wam wszystkim: Ludziom o wielkich sercach, naszym sponsorom. (…), szczególnie zaś (…) emerytom, rencistom, a także dzieciom. To osoby, które same nie mają zbyt wiele, ale są szczęśliwe, mając świadomość, że gdzieś tam, na drugim końcu Polski jest zwierzak, który żyje dzięki nim.
Ile wzruszających historii mogliśmy tu opisać, np. dzieci, które podarowały swoje kieszonkowe, Pana, który co miesiąc wpłacał 3 złote, aż pewnego dnia wysłany do niego list wrócił z dopiskiem: „adresat nie żyje”… A także Pani, która postanowiła, aby na jej pogrzebie zamiast kwiatów stanęła przystaniowa skarbonka. (…) To dzięki nim ratowaliśmy, leczyliśmy, operowaliśmy, przywracaliśmy do życia zwierzęta, które już zostały skazane na śmierć, budowaliśmy boksy, napełnialiśmy żłoby owsem. Razem dawaliśmy nadzieję.
Pisała oczywiście, jakże by inaczej, Dorotka, której serce dla zwierząt jest jak dzwon Zygmunta, jak piękna, pełna empatii dolina kwiatów (czytaj: uczuć), a ogrodnik Dominik na co dzień tę dolinę uprawia i pielęgnuje.
Zderzaki
Z wyuczonego zawodu mechanik samochodowy. Tak jak Dorota: wegetarianin z wyboru i głębokiego przekonania, u podstaw którego leżą przesłanki etyczne. Obecnie lat 42 – gdy „osiadł” w Przystani, miał ich zaledwie 22. Znak zodiaku: Koziorożec. Uparty, wytrwały, sprawiający w oglądzie zewnętrznym wrażenie twardziela. W rzeczywistości głęboko wrażliwy, a ta pozorna twardość pozwala mu zapanować nad skrajnie trudnymi sytuacjami, jakim musi na co dzień wspólnie z Dorotą i innymi współpracownikami stawiać czoła.
Jak wówczas, gdy nadepnęli na odcisk zagranicznemu hodowcy koni, który je niemal zagłodził, a po tym, jak z ich inicjatywy mu je odebrano, pałając zemstą, zaczął pisać na Dominika i Dorotę donosy wszędzie, gdzie tylko się dało. Nasłał na Przystań kontrole, nękał psychicznie i prawnie. Ten facet – słowa: człowiek nie używam celowo (na naszą prośbę za pomocą technik parapsychicznych oceniali go zaprzyjaźnieni z Nieznanym Światem ekstrasensi) – był uosobieniem inferalnego zła, które w mentalnym zwarciu z nim emanowało niezwykłą, nienawistną siłą. Chwilami było więc bardzo ciężko, ale na szczęście tamten trudny okres udało się przetrwać.
To tylko jeden z wielu przykładów tego, czego niejednokrotnie doświadczają.
Raz po raz zderzają się z niezrozumieniem, szyderstwem, a nawet jawnie okazywaną wrogością. Na osławionych końskich targach w Skaryszewie i Bodzentynie (ten ostatni jest także w określone dni targowiskiem bydła), które regularnie kontrolują, podobnie jak działacze innych organizacji prozwierzęcych, są przez handlarzy obrzucani obelgami. Na tym tle niejednokrotnie dochodziło niemal do rękoczynów. Reagując na krzywdę, jakiej są świadkami, padają ofiarą ludzkiej agresji.
Ciekawe, że Dorota, która często płacze z bezsilności, w momencie, gdy trzeba przeciwstawić się złu, staje się tak samo nieustępliwa jak Dominik. Co jej wówczas dodaje sił? Bez wątpienia zamontowany od dzieciństwa w psychice kompas dobra, bezbłędnie wskazujący drogę. I świadomość, że zawsze w takich sytuacjach może liczyć na Dominika oraz nasze – Wasze – wsparcie.
Są jak dwa wielkie serca połączone niewidzialną nicią. W zderzeniu ze złem do bólu odważni. Nie do pokonania.
Czterokopytny Boże spraw, by umieranie nie bolało
Jak zwykle przed świtem w poniedziałek w Bodzentynie zaczyna się piekło na ziemi. Przed targiem długie kolejki samochodów, przyczep i TIR-ów. Słychać rżenie i stukot kopyt. Z niektórych samochodów wyglądają głowy przerażonych koni. W ich oczach widać strach, smutek i… W tym miejscu zaczyna się ich ostatnia droga. Droga na śmierć.
Tego dnia wybraliśmy się na targ w osłabionym, pięcioosobowym składzie, bez wsparcia policji i Inspekcji Transportu Drogowego. Naszym celem było sprawdzenie, czy coś się zmieniło, poprawiło, czy warunki przewozu i handlu końmi są lepsze. Ale rzeczywistość wymusiła na nas zmianę planów. Wieść, że jesteśmy na targowisku, rozeszła się lotem błyskawicy, budząc lęk w handlarzach i drobnych przewoźnikach. Zaczęli nerwowo kończyć transakcje i w popłochu uciekać.
Od pierwszej chwili na zasypanym śniegiem placu wyróżniał się biało-niebieski samochód, znanego nam z wcześniejszych wizyt w tym miejscu przewoźnika. Spośród około 150 koni wybrał najsłabsze i chore zwierzęta. Załadował na przemian młode i stare oraz kalekie.
Dokładnie obserwowaliśmy ten samochód, dlatego wiedzieliśmy, jakie zwierzęta się tam znalazły. Był wśród nich mały, chory i słaby źrebaczek oraz koń z poważnym urazem przedniej kończyny. Postanowiliśmy go ocalić. Ponieważ nie mogliśmy sami zatrzymać samochodu, poprosiliśmy telefonicznie o pomoc policję.
Po około 45 minutach jazdy od Bodzentyna samochód udało się zatrzymać, jednak przewoźnik odmówił otwarcia go. Pod naszym adresem posypały się przekleństwa, obelgi i groźby. Usłyszeliśmy, że źle skończymy, że niedługo znajdziemy się 2 metry pod ziemią, że wkrótce będziemy „zimni”.
Na miejsce zdarzenia wezwaliśmy powiatowego lekarza weterynarii. Walczyliśmy o to, by samochód rozładować i pomóc chociaż tym zwierzętom, które nie podołają dalszym trudom transportu w drodze na śmierć. Powiatowy lekarz weterynarii przyjechał z drugim patrolem policji i zarządził wyładunek zwierząt oraz oględziny. Po otwarciu tylnej klapy naszym oczom ukazał się straszny widok. Obraz tak wstrząsający, że nigdy go nie zapomnimy.
Chociaż samochód przejechał dopiero 45 kilometrów, kilka koni już leżało. Przy samym wejściu leżał mały źrebaczek. Nie umiał ustać, tak był słaby i zmęczony. W głębi leżały poprzewracane również inne konie, kilka z nich miało już krwawe otarcia na skórze. Z tyłu stał załadowany w poprzek wozu piękny młody wałaszek kopany po brzuchu przez inne konie. Taki sposób ładowania jest szczególnie okrutny i niezgodny z ustawą o ochronie zwierząt. Zdążyliśmy się przekonać, że to często stosowana praktyka przez tego właśnie przewoźnika, za co już wskutek naszej interwencji dostał wyrok sądowy. (…)
Rozpoczyna się najbardziej przykry moment – rozładunek koni. Jako pierwszy wyładowywany jest mały źrebaczek, który trzęsie się na nogach. Niestety kilkakrotne próby podniesienia go nie przynoszą zamierzonego skutku. Wreszcie udało się, został podniesiony i wyprowadzony. Spoglądamy na siebie i wiemy bez słów, że trzeba spróbować go ocalić. Następnie wyprowadzane są kolejne konie. Jeden z urazem przedniej nogi, decyzją weterynarza zostaje odładowany. Powiatowy lekarz weterynarii proponuje nam zatrzymanie klaczy do czasu wyjaśnienia sprawy przez sąd, natomiast przewoźnikowi sugeruje oddanie jej do uboju sanitarnego.
Zaczyna się nasza walka o życie klaczy – proponujemy odkupienie, padają jednak horrendalne kwoty. Ten człowiek chce jak najwięcej zarobić. Jesteśmy świadomi, że zrobi wszystko, by nam konia odebrać, że znowu prawo może stanąć po stronie tego, który krzywdzi, a nie tego, który jest krzywdzony (tak było w przypadku Jarusia, gdzie prawo stanęło po stronie właściciela). I co wtedy – po miesiącu musielibyśmy oddać klacz na pewną śmierć. W takiej sytuacji jedynym rozwiązaniem wydaje się nam odkupienie – w grę wchodzi życie! Dlatego nadal negocjujemy, aż w końcu pada kwota 2900 zł, którą jesteśmy w stanie zapłacić i klacz jest uratowana.
Chcemy jeszcze ocalić źrebaczka, ale niestety walkę o jego życie przegraliśmy. Mięso młodych koni jest zbyt poszukiwane na rynkach zachodnich, więc przewoźnik nie chciał go sprzedać. Źrebak patrzy na nas błagalnie, prosi o pomoc (…), a my nie możemy zrobić już nic. Znamy ten wzrok, spojrzenie anioła, którego nie da się zapomnieć. Każdy z nas już tego doświadczył. To najtrudniejsza część naszej działalności – widzimy proszące spojrzenia wielu koni, tak jak w tym samochodzie, a możemy uratować tylko jednego. Pozostałe są ładowane, a nam łzy same płyną po policzkach. Źrebaczek jest ostatni i patrzy na nas najdłużej. Przez szczeliny w samochodzie spoglądają na nas smutne końskie oczy, dla nich to już ostatnie chwile. Jadą na śmierć.
Energie dobre i złe
W historii Przystani przeplatają się ze sobą chwile piękne, wzruszające i głęboko traumatyczne. Te ostatnie są związane z odchodzeniem przebywających tam zwierząt, co stanowi nieuchronną konsekwencję faktu, iż przytulisko – w przypadku części jego czworonożnych pensjonariuszy, odebranych dawnym właścicielom – pełni rolę swoistego hospicjum. Z biegiem lat przybyło więc tabliczek na symbolicznym cmentarzyku. Każde odejście jest traktowane jak utrata kogoś bliskiego. Dorota wówczas płacze, natomiast Dominik gryzie się w sobie, że walka o życie, w którą włożyli mnóstwo serca i starań, w ostatecznym rozrachunku została przegrana.
Są też zdarzenia zewnętrzne, które powodują, iż nerwy napinają się jak postronki. Kiedyś wskutek ulewnych deszczy woda w pobliskim stawie przybrała tak, że groziła zalaniem przytuliska. Na szczęście skończyło się na strachu, ale w pewnym momencie było naprawdę niebezpiecznie. Powodów do zmartwień dostarczyła również przed laty wyjątkowo mroźna zima, gdy nawet dodatkowe ocieplenie boksów oraz innych pomieszczeń dla podopiecznych okazało się niewystarczające.
Powodem do radości jest natomiast aktywność wolontariuszy (zazwyczaj ludzi młodych, często uczniów i studentów), którzy przyjeżdżają do Przystani z własnej inicjatywy, pomagając opiekować się podopiecznymi. Wymierne jest również wielkie – Dominik podkreśla to na każdym kroku – wsparcie, nie tylko finansowe, ludzi dobrej woli, w tym licznych Czytelników „Nieznanego Świata”. Ci ostatni ślą paczki oraz maile i listy ze słowami otuchy. Ta korespondencja jest bardzo potrzebna, gdyż wzmacnia psychicznie, generując tak potrzebną dobrą energię.
Pożegnanie Bandero
Z kroniki Przystani:
21 października 2010 r. przestało bić serce jednego z naszych koników. We śnie w otoczeniu końskich przyjaciół odszedł Bandero. Został wykupiony ostatni, ale niestety odszedł jako pierwszy.
Został ocalony 22 lipca 2002 r. i był z nami zaledwie 3 miesiące. Daleka droga, którą przebył, począwszy od targowiska końskiego poprzez bazę przeładunkową koni rzeźnych, skąd trafił do końskiej rzeźni (okazał się zbyt słaby, aby jechać dalej do Włoch), odbiła się na jego zdrowiu i psychice. Już w rzeźni widział śmierć swoich współtowarzyszy, z którymi tam przyjechał. Dlatego był smutny, nieufny i bał się ludzi. Jednak bardzo kochał dzieci i im też chciał służyć.
Przyjeżdżały do niego często niepełnosprawne dzieci, a on im pomagał. (…) W naszych sercach pozostał po nim ogromny żal i ból.
Dwa tygodnie przed śmiercią Bandero zaczął nam ufać, nawet przytulał się i lizał ręce. Tak, jakby chciał podziękować za te trzy miesiące godnego życia, za to właśnie, że odchodzi wśród przyjaciół, a nie został zabity w rzeźni po latach ciężkiej pracy dla człowieka. Pochowaliśmy go 22 października 2002 r. na cmentarzu dla zwierząt w Bytomiu. Płakaliśmy my, płakały dzieci, którym go będzie bardzo brakowało. Tęskni za nim jego wierny koński przyjaciel Lucky, z którym dzielił boks.
Dramatyczny moment i ulga po traumie
Na przełomie 2011 i 2012 roku w przyjaciołach Przystani zamarło z trwogi serce: Dominikowi nawalił kręgosłup. Nadmiernie przez lata eksploatowany i nadwyrężony (podnoszenie leżących na ziemi koni, które wskutek dysfunkcji nóg nie są w stanie zrobić tego same, spada na niego i często wymaga niemal nadludzkiego wysiłku) w którymś momencie musiało się to skończyć zastrajkowaniem tego szczególnego organu. Dominik wił się z bólu, a nad Przystanią zawisła groźba upadku. Bo bez niego dalsze funkcjonowanie przytuliska byłoby niemożliwe.
Na szczęście operacja chirurgiczna, jakiej – nie bez oporów – zdecydował się poddać, została uwieńczona powodzeniem. On zaś pozbierał się po niej w tempie, które wzbudziło zdumienie lekarzy. Już następnego dnia po opuszczeniu kliniki zjawił się w Przystani. Nie zważając na ryzyko i ból, znów dźwigał z ziemi konie i wrócił do codziennych zajęć. Pomogła siła ducha, czy również Opieka z zewnątrz?
Przebitki z filmu życia i okruchy zdarzeń
Jest bodaj 2011 rok – nie mogę tej daty znaleźć w notatkach. Korzystając z tego, że jedną z sesji wyjazdowych kierowanego przeze mnie reporterskiego stowarzyszenia odbywamy na Śląsku, demoluję pierwotny program i wiozę jej uczestników do Przystani.
Ponieważ parę dni wcześniej padały ulewne deszcze, raz po raz brniemy w błocie i kałużach, co zwłaszcza moim koleżankom, nieprzygotowanym na takie warunki, sprawia duże kłopoty. Przechodzą jednak nad nimi do porządku dziennego: są pod wrażeniem tego, co zobaczyły w przytulisku. W zderzeniu z ogromem nieszczęścia, z którym stają oko w oko (duża część podopiecznych Przystani to zwierzęta chore, kalekie, sterane wiekiem i latami ciężkiej pracy), reporterska grupa porzuca chwilami notesy i aparaty fotograficzne, przeobrażając się doraźnie w wolontariuszy. Jedna zaś osoba przechodzi wewnętrzną metamorfozę i podejmuje decyzję o zaniechaniu odtąd jedzenia mięsa (w swoim postanowieniu dotrwała do dziś).
To uwaga pozornie nie na temat, ale dzień wcześniej podczas uroczystej kolacji w ośrodku górniczym, gdzie nas podejmowano, na stołach wylądowały smakowicie pachnące golonki, kaszanki i befsztyki. Oprócz nich były jeszcze tylko kiszone ogórki. Informacja, że niektórzy uczestnicy sesji nie jedzą mięsa i zamiast niego proszą o kawałek żółtego sera, wznieciła w gospodarzach panikę, gdyż sera tam od dawna nikomu nie serwowano. Po prostu nie ten model konsumpcji. W rezultacie do sklepu w pobliskiej miejscowości został wysłany po niego specjalny samochód. Ot, taki tam realioznawczy szczegół.
A dzień później właśnie pobyt w Przystani i zapamiętana z niego scena. Na ziemi pośrodku dziedzińca leży dopiero co wykupiony z rąk handlarza koń. Ma na nodze wielki ropień, który musi zostać przecięty przez weterynarza. Pomaga mu Dominik, który musi w tym celu dźwignąć konia tak, by lekarz, po wykonaniu zastrzyku znieczulającego, mógł przystąpić do oczyszczenia rany. Przerażony wałach głośno rży i wierzga, uspokaja się dopiero pod wpływem dotyku Dominika.
W końcu weterynarz przystępuje do zabiegu chirurgicznego. Podczas przecinania ropnia wypływa krew zmieszana z ropą, opryskując lekarza, Dominika i inne osoby asystujące przy tej czynności. Wszystko to obserwujemy z odległości kilkunastu metrów (ach, ta bezpieczna rola statysty). I rejestrujemy wzrokiem właśnie krew, mnóstwo krwi.
Pytam Dominika, jak sobie w takich sytuacjach na co dzień radzi psychicznie. Jest lekko zdziwiony, mówiąc, że tym razem przecież wszystko poszło sprawnie, a nie zawsze tak jest. Przeprasza, że musieliśmy to oglądać, ale stan konia był tak poważny, iż z zabiegiem chirurgicznym nie można było dłużej czekać. Właśnie dlatego pilnie ściągnięto lekarza.
Pokłosiem odwiedzin reporterów w Przystani będą teksty, które ukażą się później w prasie ogólnopolskiej i gazetach regionalnych. W naszym zamyśle miały pomóc przytulisku, poinformować opinię publiczną, że istnieje takie miejsce, a jego egzystencja jest możliwa jedynie dzięki wsparciu ludzi dobrej woli. Bo państwu, niezależnie od tego, jaka ekipa polityczna nim aktualnie zarządza, los schronisk dla zwierząt pozostaje obojętny i są one w lwiej części pozostawione same sobie.
Dodatkowe elementy realioznawcze 🙂
Z Dominikiem, a i owszem, da się gadać pod warunkiem, że rozmowa dotyczy Przystani i jej podopiecznych. O sobie mówić nie chce i nie sposób wycisnąć z niego na ten temat ani słowa. Uważa to za stratę czasu.
Aha, i jeszcze jeden smakowity szczegół. W okresie naszej 20-letniej znajomości widziałem go w garniturze i krawacie tylko jeden raz: gdy zjawił się na otwarciu zorganizowanej pod patronatem medialnym NŚ wystawy obrazów Waldka Borowskiego w Centrum Kultury ANDROMEDA w Tychach, którym zarządzał wówczas nasz przyjaciel, Andrzej Maria Marczewski, zanim zręcznie pozbyto się go stamtąd, podobnie jak z kierowanego przezeń nazbyt ambitnego, jak na gusta lokalnych włodarzy, teatru.
Ze swej strony odniosłem wówczas nieodparte wrażenie, że Dominik w garniturze z krawatem pod szyją czuł się wyraźnie nieswojo (zupełnie jak ja). Po raz drugi założył go, gdy 9 lutego 2009 r. na Gali Wolontariatu w Teatrze Polskim w Warszawie odbierał list Prezydenta RP z podziękowaniami za to, co robi (zob. skan). List Lecha Kaczyńskiego wręczała jego żona, Maria Kaczyńska.
Od nowych boksów i pastwisk po psianatorium
W początkowym okresie w Przystani przebywały tylko konie – przede wszystkim uratowane z transportów śmierci, albo odebrane właścicielom, którzy się nad nimi znęcali. W ślad za nimi bardzo szybko pojawiły się tam jednak również psy (dla których powstało specjalne psianatorium), koty oraz inne zwierzęta.
Dziś jest ich ponad 530, w tym lisy, krowy (schronienie tu znalazła m.in. znana w całej Polsce z powodu swojej brawurowej ucieczki z rzeźni Borutka), kozy, owieczki, a nawet ulubienica wszystkich – małpka odebrana pewnemu góralowi za znęcanie się nad nią (trzymał Zuzię w klatce na króliki). Niektórzy podopieczni lokowani są w przejściowych prywatnych „hotelikach”: koszt przebywania ich tam pokrywa Przystań.
Chwila refleksji
Zastanówmy się przez moment, czym w potocznym rozumieniu jest misja? Czy określenie to musi być zawarowane jedynie dla rzeczy wielkich: krzewienie fundamentalnych idei albo np. odbywania lotów międzyplanetarnych – czy również może odnosić się do spraw codziennych, które zmieniają ludzkie postawy w najbliższym otoczeniu, transformują rzeczywistość, choćby tylko w mikroskali, ale krok po kroku? I jak mają się do tego słowa Alberta Schweitzera, który powiedział, że Kto ratuje jedno życie, ratuje cały świat?
My wyjeżdżamy, oni zostają
Byłem w Przystani przez te lata kilkanaście, może dwadzieścia parę razy. I zawsze odjeżdżałem stamtąd z poczuciem winy, że tak niewiele mogę dla Dominika, Doroty i ich podopiecznych zrobić. Bo – jak kiedyś napisałem – my wyjeżdżamy, a oni tam zostają. Pełnią misję, której ciężar dobrowolnie wzięli na siebie. W urzeczowionym coraz bardziej brutalizującym się świecie stworzyli enklawę człowieczeństwa, empatii i współodczuwania, w zetknięciu z którą matrix ze swoimi beznamiętnymi, wyzutymi z emocji regułami gry przegra.
Musi przegrać.
Kontakt do Przystani Ocalenie:
Komitet Pomocy dla Zwierząt – Organizacja Pożytku Publicznego, ul. Bałuckiego 7⁄37, 43–100 Tychy
KRS 0000015352
Konto (wpłaty krajowe) – 91 1050 1399 1000 0022 0998 2426
Konto (wpłaty zagraniczne) – PL 91 1050 1399 1000 0022 0998 2426
Nr. BIC (SWIFT): INGBPLPW
Facebook – Przystań Ocalenie Kpdz
www – www.przystanocalenie.pl