3 lutego mija 20 lat od śmierci Arnolda Mostowicza – wybitnego intelektualisty i autora często goszczącego na łamach Nieznanego Świata w pierwszych latach jego istnienia. Został zapamiętany jako polski Däniken (tak go wielu określało), ale jego horyzonty były znacznie szersze, podobnie jak dorobek
Zacznę od tego, że Arnold Mostowicz miał bardzo bogaty – można rzec – trudny życiorys. Pochodził z rodziny żydowskiej, choć do wyznania mojżeszowego, jak i zresztą innych, miał krytyczny (delikatnie rzecz ujmując) stosunek. Pomimo to trzymał różne pamiątki żydowskie, a także prezesował Stowarzyszeniu Żydów-Kombatantów.
Urodził się w 1914 r., kilka miesięcy przed początkiem I wojny światowej i do wybuchu drugiej zdołał ukończyć studia medyczne we Francji.
Na krótko przed 1 września 1939 r. wrócił do Polski i rozpoczął pracę jako lekarz. Później trafił do łódzkiego getta, gdzie również był lekarzem, a następnie do Auschwitz oraz innych obozów. Pracował m.in. w filii Gross-Rosen oraz przy supertajnym projekcie Riese, ale jego kommando funkcjonowało w izolacji a więc bardzo niewiele był w stanie o tym drugim powiedzieć.
Kiedyś, gdy opowiadał o wojnie, łódzkim getcie, uderzył mnie szczegół typowy dla jego nastawienia. Swojemu bliskiemu krewnemu, który był w getcie warszawskim, opisał w liście różne wydarzenia, a na samym końcu, jednym zdaniem poinformował: Wujek umarł. Po jakimś czasie przyszła odpowiedź, w której odbiorca zmieszał go z błotem, że o takim wydarzeniu jedynie krótko napomknął. Odparł, a przynajmniej tak mi powiedział: Dla mnie to nie miało znaczenia. Ja uważałem, że i tak my wszyscy jesteśmy martwi.