Od lat 60. XX wieku umieszczane na rakietach instrumenty pomiarowe rejestrowały ponad biegunami strumienie jonów wodoru uciekające z rejonów arktycznych w zewnętrzną przestrzeń. Fenomen ten określono mianem wiatru polarnego, przez analogię do wiatru słonecznego, działającego zasadniczo podobnie, chociaż na nieporównywalnie większą skalę
Zagadka nierozwiązana od 60 lat
Od dawna wiedziano, że intensywne promieniowanie słoneczne potrafi podgrzewać cząsteczki w górnych warstwach atmosfery, doprowadzając do ich odparowania, te atomy jednak były zimne, i mimo to pędziły w niebo z prędkością dwukrotnie większą od dźwięku. Podejrzewano zatem, że gigantyczne fontanny plazmy musi napędzać jakiś inny mechanizm – nieznane wtedy jeszcze pole elektryczne. Było ono tak słabe, że przez kilka następnych dziesięcioleci wykrycie go przekraczało ówczesne możliwości technologiczne. Koncepcja pola elektrycznego Ziemi pozostawała zatem jedynie niepotwierdzoną hipotezą.
Pierwszą praktyczną przesłankę sugerującą jego istnienie odnaleziono tymczasem… poza Ziemią. Wszystkie ciała niebieskie, pomimo występujących pomiędzy nimi zauważalnych różnic, podlegają tym samym prawom fizyki, muszą zatem występować na nich podobne zjawiska, mimo różnic nasilenia i odmiennego przedziału parametrów niż na naszym rodzinnym globie.
W roku 2016 sonda Venus Express Europejskiej Agencji Kosmicznej odkryła 10-woltowy potencjał elektryczny otaczający Wenus. Było to napięcie 25 razy wyższe od wartości teoretycznie przewidywanej dla naszej własnej planety. To niespodziewane odkrycie tym bardziej zmotywowało naukowców do tego, by zbadać, jak omawiana kwestia ma się na naszym rodzimym podwórku.
Na biegun i jeszcze dalej
Żeby tego dokonać, Glyn Collinson wraz ze swoim zespołem badawczym, stworzonym w ramach NASA, rozpoczął projektowanie i budowę instrumentów zdolnych przeprowadzić pomiary wielokrotnie słabszego pola elektrycznego. Opracowany przez nich zestaw składał się ze spektrometru fotoelektronów wybitych ze swoich orbit przez światło słoneczne, sondy Langmuira mierzącej gęstość otaczającej plazmy oraz detektora pól i fal elektromagnetycznych. Aby zaś cały ten system mógł wykonać powierzone mu zadanie, niezbędne było wyniesienie go rakietą suborbitalną, wystrzeloną z okolic bieguna i przelatującą wzdłuż linii pola magnetycznego biegnących od czap polarnych, w otwarty Kosmos.
Pomysłodawcy eksperymentu nazwali swoją misję Endurance, oddając hołd jednostce, skruszonej przez lód i zatopionej w 1914 r, podczas nieudanej wyprawy transantarktycznej, której załoga, dzięki uporowi i wytrwałości, zdołała przetrwać i zapisać się na kartach historii. Wyzwania stające przed ekipą współczesnych badaczy nie były aż tak śmiertelnie niebezpieczne, jak w przypadku ich poprzedników z zeszłego stulecia, wymagały jednak podobnego poziomu determinacji. Zadanie, które sobie postawili, wiązało się z koniecznością wyprawy na Svalbard – norweski archipelag położony kilkaset kilometrów od bieguna północnego, na którym znajduje się wysunięty najdalej na północ kosmodrom na świecie. Jedyny, z którego startując, można przelecieć przez wiatr polarny, co stanowi warunek niezbędny dla dokonania zaplanowanych badań. Surowy arktyczny klimat okazał się kolejną przeszkodą na drodze do ich ambitnego celu, zmuszając do przełożenia pierwotnej daty odpalenia sondy z powodu szalejącego dookoła śnieżnego żywiołu. Dopiero dwa dni później pogoda stała się sprzyjająca, pozwalając na start misji. 11 maja 2022 roku Endurance wzniósł się na wysokość 768 km, by 19 minut później opaść do Morza Grenlandzkiego. Zanim jednak dokonał swojego żywota, poświęcając się dla nauki, zdążył zrealizować całą zamierzoną sekwencję badawczą, rozkładając osiem wysięgników z czujnikami, jeden czujnik na zawiasach i dwie sprężynowe nasadki, by – dokonując pomiarów na dystansie 500 km –zarejestrować potencjał wynoszący 0,55 wolta. 60 lat oczekiwań i 6 lat przygotowań znalazły wreszcie swój finał, potwierdzając postawioną kilkadziesiąt lat wcześniej hipotezę odnośnie istnienia ziemskiego pola elektrycznego.