Nowa wersja Diuny oszałamia, czaruje, a nawet leciutko przeraża. Denis Villeneuve zdołał uczynić z dzieła, które miało opinię opowieści nie do zekranizowania, realistyczne science fiction
Kiedy rozniosła się wieść, że Villeneuve przymierza się do nakręcenia kolejnej wersji Diuny, opartej na kultowej w pewnych kręgach powieści Franka Herberta, wielu spodziewało się epickiej klęski.
Fantastycznonaukowa epopeja miała opinię brzydszej siostry Gwiezdnych wojen, a to za sprawą wcześniejszej pełnometrażowej ekranizacji, zrealizowanej przez (równie kultowego) Davida Lyncha. Jego film okazał się finansową porażką i choć dziś ma wielu fanów, uznawany jest za dzieło niedochwalone, niespełnione – za swego rodzaju eksperyment.
Diuna Villeneuve’a to jednak klasa sama w sobie i jeden z najlepszych filmów w swoim gatunku, jaki powstał w XXI w. Na jego tle wszystkie nowe epizody serii Star Wars wydają się infantylne i kiczowate.
Porównania Diuny do Gwiezdnych wojen trudno uznać za przypadkowe, ponieważ wykreowane w nich uniwersa są podobne.
W obu akcja rozgrywa się w odległej przyszłości, kiedy ludzie rozproszyli się po Kosmosie, w obu mamy też do czynienia z elitarnymi stowarzyszeniami, które posiadły wiedzę o opanowaniu nadludzkich energii.