O przygodzie, jaką niesie życie, z Romanem Warszewskim – podróżnikiem, dziennikarzem, pisarzem – rozmawia tropicielka Nieznanego, Anna Ostrzycka
Nasza znajomość i przyjaźń trwa niemal tyle, co liczy sobie „Nieznany Świat”. Przypomnij, co sprawiło, że zacząłeś u nas pisać?
– W latach 90. ub. w. byłem dziennikarzem i redaktorem Dziennika Bałtyckiego. Prowadziłem piątkowe wydanie magazynowe Rejsy. Nakład gazety tego dnia wynosił grubo ponad 100 tysięcy egzemplarzy i zależało mi na tym, by znajdowały się w niej wyjątkowo interesujące artykuły. Ozdobą tego wydania były zwykle wywiady – jedna czy dwie szczególnie frapujące rozmowy. Pewnego dnia dowiedziałem się, że w Trójmieście przejazdem gości red. Marek Rymuszko – znany reporter, twórca i redaktor naczelny miesięcznika Nieznany Świat, unikatowego, i jak na owe czasy obrazoburczego czasopisma. Wiedziałem, że posługując się metodami reporterskimi potrafi pisać o zjawiskach z dziedziny parapsychologii i z pogranicza Nieznanego. Jak on to robi? – zastanawiałem się i postanowiłem się z nim spotkać. Umówiliśmy się na rozmowę i od razu okazało się, że nadajemy na podobnych falach. Wyczuliśmy w sobie bratnie dusze i to… że nasze spotkanie na pewno nie było sprawą przypadku, lecz po prostu musiało do niego dojść. Jego plonem był wywiad Obecność nieuchwytnej siły, który ukazał się w Dzienniku Bałtyckim wiosną 1995 r.
Na zakończenie rozmowy red. Rymuszko, który wkrótce stał się dla mnie Markiem, zaproponował, bym napisał coś do Nieznanego Świata. Nie trzeba było mi tego dwa razy powtarzać. Napisałem artykuł pt. Hawking o UFO i innych nieznanych zjawiskach (NŚ 3/1995). I tak to się zaczęło. Nieznany Świat szybko stał się dla mnie ważną częścią mojej dziennikarskiej działalności. Dzięki tej współpracy bardzo dużo się nauczyłem, wzbogaciłem się i przygotowałem do wielu transgresji, które w kolejnych latach stały się moim udziałem. Mogę powiedzieć, że stałem się innym człowiekiem. Bardziej wrażliwym i bardziej otwartym na to, co nieznane, niedostrzegalne na pierwszy rzut oka. I tak jest do dziś.
W 1998 r. pod patronatem naszego miesięcznika zorganizowałeś wyprawę na płaskowyż Marcahuasi, którą opisałeś w książce „Marcahuasi – kuźnia Bogów”.
– Był to niezwykle ważny etap na mojej drodze. Pamiętam, że podróż wymyśliłem leżąc w wysokiej gorączce, wręcz w malignie, walcząc z ciężką grypą. Była to druga moja wyprawa po tej szlakiem terrorystycznej organizacji Świetlisty Szlak (Sendero Luminoso) i to właśnie ona otworzyła drogę do wszystkich następnych eskapad do interioru południowoamerykańskiego. Jej pokłosie okazało się też bardzo obfite – książka tłumaczona na kilka języków, godzinny film dokumentalny, wiele znajomości, które w kolejnych latach okazały się wręcz brzemienne dla tego, czym się potem zajmowałem. Wtedy właśnie poznałem o. Edmunda Szeligę, który otworzył przede mną sezam z amazońskimi roślinami leczniczymi.
Czy pamiętasz nasz eksperyment telepatyczny, bo łączność można było mieć tylko przez telefon satelitarny, na co redakcji nie było stać? W którejś sesji zobaczyłam Cię jak siedzisz na kamieniu, ściągasz but, krzywiąc się z bólu, a pięta to jedna rana. Mówisz, że nie wiesz, czy założysz go ponownie. Inna uczestniczka wyprawy kiwa z politowaniem głową i dogaduje: jak doświadczony podróżnik mógł zabrać na wędrówkę niesprawdzone buty? Jak to wspominasz?
– Niezwykłe doświadczenie. Powiem tylko, że gdy opowiadałem o tym w krakowskim radiu, prowadzący audycję stwierdził, że trudno telepatię traktować jako coś poważnego. Wstałem wtedy z fotela i bez słowa opuściłem studio. Byłem już wówczas całkiem nieznanoświatowy. A niewychodzone buty? Wstyd się przyznać, ale przed wyprawą tyle rzeczy trzeba było załatwić i sprawdzić, że na nie po prostu nie wystarczyło czasu….