Jego współpraca z Nieznanym Światem trwa prawie tyle, co ukazywanie się czasopisma, czyli około trzech dekad. Zaproszony do pisania felietonów przez redaktora naczelnego Marka Rymuszko, rozpoczął tę działalność nie zdając sobie sprawy, do czego go to doprowadzi.
Dziś, gdy ma 84 lata, mówi wprost: – To była przygoda mojego życia. Wejście na Parnas. Ale też ogromna odpowiedzialność.
Andrzej Szmilichowski urodził się w 1937 roku w Warszawie, na Powiślu. Jak sam gdzieś napisał: w czepku, co teoretycznie powinno gwarantować udane życie. Niestety czepek spłonął razem z kamienicą. Musiało tak być, bo jego pierwsze lata przypadły na II wojnę światową. Hitlerowską okupację przeżył na zalewajce, smażonej na oleju cebuli i kartkowym chlebie dźwiękowcu. Nazwa ta brała się stąd, że układ pokarmowy po spożyciu takiego bochenka wydawał przykre dla ucha odgłosy.
– Mamy rok 1944. Trwa powstanie. Po jego upadku Niemcy pędzą nas do Pruszkowa, na kilka dni zostajemy umieszczeni w halach zajezdni tramwajowej. Stamtąd wysyłka do Częstochowy; ja z babcią tam zostaję, mama wraca do Warszawy. Wreszcie koniec wojny.
Matka, wykorzystując swą akowską działalność (w czasie okupacji organizowała dla podziemia tzw. ślepe lokale), zdołała załatwić wpisanie członków rodziny do transportu obywateli francuskich wracających do domu.
Tak siedmioletni Andrzejek znalazł się w niemieckim Murnau, w oflagu, w którym wcześniej internowano jego ojca. Tata przyjechał po niego z Włoch, gdzie dotarł razem z armią generała Andersa. Wojskowym autem, z szoferem – był porucznikiem wojska polskiego i lekarzem weterynarii.
We włoskim miasteczku Barletta (koło Bari), gdzie kwaterował pułk ojca, doszło do nieszczęśliwego wypadku: podczas wspinania się na drabinę Andrzej upadł tak nieszczęśliwie, że gwóźdź przebił mu oko. Po przenosinach do Anglii, w Brandon pod Londynem kontynuował naukę w szkole podstawowej imienia królowej Wiktorii.