O przebiegu oraz skutkach najtragiczniejszej w historii Polski powodzi, postrzeganych i ocenianych na Planie fizycznym wiemy już stosunkowo wiele. Jak się wydaje, nadal brakuje natomiast dogłębnej analizy tych wydarzeń na planie mentalnym i duchowym.
Piszę ten tekst pospiesznie, na gorąco, w momencie gdy Wielka Woda na południowym zachodzie Polski wolno, bardzo wolno ustępuje, natomiast zdradziecka fala, przemieszczająca się na północ kraju wraz z nurtem Odry, nadal zagraża okolicznym miejscowościom i regionom. Czynię to do głębi poruszony, z poczuciem bezsilności w obliczu kataklizmu, który dotknął tysiące ludzi.
Musimy mieć świadomość, że to, co stało się w lipcu w Polsce, wystawiło nas wszystkich, całe państwo, na najcięższą bodaj próbę od czasów wojny. Nie ma też, w moim przekonaniu, sensu silić się tu, w „Nieznanym Świecie”, na konstatacje oraz wnioski, które stanowią, winny stanowić, domenę powołanych do tego służb i struktur. W obliczu bezprecedensowo dramatycznych wydarzeń, w jakich uczestniczyliśmy, garść uwag i spostrzeżeń sformułować jednak trzeba.
Klęska żywiołowa, która dotknęła część obszaru Polski, jest najpoważniejsza na przestrzeni ostatnich kilkuset lat.
Nie da się z nią porównać ani katastrofalnej powodzi z początków lat pięćdziesiątych, ani sparaliżowania kraju praktycznie w ciągu jednej doby, wskutek gigantycznych opadów śniegu, na przełomie 1978 i 1979 roku ani nawet straszliwej suszy z roku 1992, kiedy to przez wiele miesięcy na naszą ziemię nie spadła ani jedna kropla deszczu, a tragiczny pożar, który wybuchł w rejonie Kuźni Raciborskiej, spustoszył ogromne połacie lasów. To bowiem, czego w lipcu doświadczyli mieszkańcy południowo-zachodnich województw, w tym zwłaszcza opolskiego, wrocławskiego, wałbrzyskiego i katowickiego nosi wszelkie znamiona katastrofy na niespotykaną dotychczas skalę.
O jej przebiegu oraz skutkach, postrzeganych i ocenianych – tak to umownie nazwijmy – na planie fizycznym, wiemy dziś stosunkowo sporo. Wiadomo już np., że w obliczu zagrożenia i ataku żywiołu – państwo jako struktura, która powinna w takich sytuacjach, za pomocą swoich służb, podjąć sprawną i skuteczną obronę tworzącej je społeczności – pod wieloma względami zawiodło.
Jestem jak najdalszy od uprawiania taniej krytyki, której szczególnie chętnie hołdują zwłaszcza młodzi dziennikarze, z nadmierną łatwością ferujący ostre, krytyczne opinie, nie idące w parze z odpowiedzialnością za słowo.
Nie sposób także nie zdawać sobie sprawy z tego, że gwałtowność żywiołu, który runął na Polskę, mogła zaskoczyć wszystkich. Ale też i nie ulega wątpliwości, że bałagan organizacyjny, jaki towarzyszył podejmowanym na bieżąco decyzjom, brak elementarnej koordynacji działań (nierzadko spóźnionych już w punkcie wyjścia w stosunku do skali zagrożenia), porażający stan infrastruktury przeciwpowodziowej (nie remontowane od dziesięcioleci umocnienia, wały i jazy, brak polderów, nie wybudowanie do dziś na Odrze – planowanych przecież od dawna – małych zbiorników retencyjnych, jak chociażby w rejonie Wrocławia, które przyjęłyby na siebie pierwsze uderzenie katastrofalnej fali), wreszcie wszechobecny chaos kompetencyjny i deprymująca niesprawność części sprzętu używanego w akcji ratunkowej, z wojskowym włącznie – sprawiają, iż finalne skutki kataklizmu są znacznie poważniejsze niż mogły być, gdyby wszystkie te czynniki nie skumulowały się w jednym miejscu i czasie.
I żadne to pocieszenie, że w Czechach, gdzie wszystko zaczęło się kilka dni wcześniej, dezorganizacja i brak przygotowania do stawienia czoła nagłej powodzi okazały się jeszcze większe.
Kraj ten zresztą przywołuję nie bez powodu, gdyż wydaje się rzeczą pewną, że gdyby nie mocno spóźnione, gwałtowne spuszczenie z tamtejszych zbiorników retencyjnych wody (na krok ten zdecydowano się, gdy były one, już po brzegi wypełnione), co natychmiast spiętrzyło falę powodziową na Odrze, rozmiary klęski w Polsce mogłyby być mniejsze.
Jest też rzeczą karygodną, że do dziś nie uregulowano precyzyjnymi międzynarodowymi umowami i przepisami sposobu rozwiązywania takich właśnie sytuacji, gdy dochodzi do wspólnego zagrożenia i każdy wówczas przede wszystkim myśli o sobie – bez oglądania się na skutki, jakie może to pociągnąć dla innych ( przypomnijmy permanentne, okresowo wręcz ostentacyjne zanieczyszczanie przez długie lata polskich Karkonoszy przez wyziewy z czeskich zakładów przemysłowych, czemu towarzyszyła bierna postawa polskich władz). Ale to już problem nie tylko ze sfery ekologii, lecz także dotyczący moralności polityki czy raczej jej braku.
Dwie fale
Tamtej strasznej nocy, z soboty na niedzielę 12 lipca, gdy tysiące ludzi w złowrogich ciemnościach z determinacją walczyło na ulicach Wrocławia z zalewającą to miasto wartką wodą, byli oni zdani de facto na siebie, a skuteczna – w ostatecznym rachunku – acz okupiona olbrzymimi stratami, obrona jednej z największych polskich metropolii, stanowiła przede wszystkim właśnie zasługę pospolitego ruszenia, nie zaś siły i sprawności państwa. Ale na pospolitym ruszeniu systemu zbiorowego bezpieczeństwa zbudować się nie da.
Powinni o tym pamiętać zwłaszcza ci, którzy mówią dziś, że od strony organizacyjnej wszystko z grubsza było w porządku; no, może co najwyżej gdzieś tam zdarzyły się pojedyncze niedociągnięcia. A mnie, kiedy to słyszę, wibruje w uszach drżący z bezsilnej, głuchej pasji głos Jurka Owsiaka, który, próbując w momencie szczególnie dramatycznych zmagań z wodą załatwić wraz ze swoim sztabem dostawy surowicy dla powodzian, dowiedział się od dyżurnego lekarza kraju, że na razie to niemożliwe, gdyż mamy przecież weekend i hurtownie leków są pozamykane…
W Polsce lipcowych dni AD 1997 zderzyły się ze sobą z całą mocą dwie fale.
Ta pierwsza – wodna niosła destrukcję, zniszczenie i śmierć. Stawiła jej czoła fala niespotykanej ludzkiej solidarności. Widzieliśmy to wszyscy, a większość z nas czynnie włączyła się w potężny, ogólnospołeczny nurt samoobrony i pomocy. To były te tysiące słaniających się ze zmęczenia ludzi, układających nieprzerwanie przez kilkadziesiąt godzin we Wrocławiu worki z piaskiem po to, by zagrodzić żywiołowi drogę do serca miasta. To zablokowana przez dłuższy czas w samym centrum Warszawy ulica Mokotowska, gdzie ma swoją siedzibę Polski Czerwony Krzyż i gdzie na chodnikach zalegały nieustannie dostarczane zewsząd tony żywności, kontenerów i zgrzewek z pitną wodą, odzieży i lekarstw. To gościnnie otwarte na przyjęcie powodzian mieszkania, należące do tych, których ominęło nieszczęście. To włączające się samorzutnie do akcji ratowniczej prywatne samochody i łodzie. To zbiorowa ofiarność, praca i poświęcenie, których przejawy można było zobaczyć na każdym kroku.
W starciu dwóch potężnych fal – destrukcyjnej oraz ludzkiej – w ostatecznym rozrachunku zwyciężyła ta druga
i jest to bodaj jedyna optymistyczna konstatacja, jaka płynie z dramatycznych lipcowych doświadczeń. Nie może jej osłabić gorzki fakt, że, jak zawsze w ekstremalnych sytuacjach (przypomnijmy okupacyjnych szmalcowników), przy okazji wypełzły ze swych kryjówek pospolite hieny, żerujące na ludzkiej tragedii, okradające cudzy, porzucony chwilowo dobytek, ewentualnie sprzedające po spekulacyjnych cenach podstawowe artykuły spożywcze wówczas, gdy na lokalnych rynkach zaczęło ich dotkliwie brakować. Nie demonizując tego zjawiska – przeoczyć ani minimalizować go nie wolno. Bo – mimo że ostatecznie okazało się ono marginesem – niemniej przecież dało o sobie znać. To zaś boli, cholernie boli, gdyż po raz kolejny uświadamia, jak różni jesteśmy i jak odmienne cechy potrafią się w nas uaktywnić gdy stajemy oko w oko z zagrożeniem i cudzą biedą.
Heroiczna walka ze szczękami rekina w tle
Pojawia się na tym tle także inny czynnik, poniekąd już natury psychologicznej; czynnik, który, ku mojemu zdumieniu, równie powszechnie, co kompletnie zlekceważono. Zwrócił niegdyś nań uwagę najświetniejszy bodaj polski reporter Ryszard Kapuściński w swojej książce Chrystus z karabinem na ramieniu. Autor zarejestrował w niej m.in. zjawisko dodatkowego dyskomfortu psychicznego, jakiego doświadcza człowiek walczący o życie lub przetrwanie – w zderzeniu z nastrojem beztroskiej zabawy, której oddają się w tym czasie inni.
W tamtej książce sprzed dwudziestu paru lat (nie jestem w tej chwili jej w stanie odnaleźć na półce pośród setek innych tomów, nie ma na to czasu); książce, która współtworzy dziś kanon światowej literatury faktu najwyższej próby, palestyńscy bojownicy zwierzają się z doskwierającej im dotkliwie świadomości, że w czasie, gdy oni sami giną, a ich rodziny przymierają głodem w obozach dla uchodźców, gdzieś nieopodal ludzie siedzą w kawiarniach, śmieją się, kochają, chodzą do kina i na dyskoteki – jednym słowem tuż obok toczy się normalne życie.
Tak jest – dodajmy – zawsze i wszędzie (przypomnijmy choćby niedawną krwawą wojnę w Bośni i niewiarygodnie normalny, by nie rzec: wręcz monotonny rytm życia mieszkańców niezbyt odległego od areny tych wydarzeń Belgradu). Ale też zgódźmy się, że w obliczu czyjegoś nieszczęścia, zwłaszcza gdy przybiera ono postać zbiorowej hekatomby – powinniśmy być szczególnie wyczuleni na własne zachowania, okazując elementarny takt w generowaniu, modelowaniu czy też relacjonowaniu w mediach innych, dziejących się równolegle wydarzeń.
W Polsce, w tragicznych dniach lipca taktu tego często, zaskakująco często brakowało.
Oto np. w tym samym czasie, gdy na południu kraju ludzie heroicznie walczyli z siejącą zniszczenie wodą, lokujący się w bezpiecznych rejonach kraju autorzy Lata z Radiem w „jedynce” – audycji banalnej i nieskomplikowanej w swoim przesłaniu – kontynuowali jak gdyby nigdy nic swoje codzienne tirli – tirli, nadając o dziewiątej rano rutynowy, ergo zdawkowy parojęzyczny serwis informacyjny, nieodmiennie poprzedzony skoczną muzyczką.
Na estradzie Festiwalu Piosenki Żołnierskiej w Kołobrzegu wyśpiewywano w najlepsze te same co rok dyrdymały; tymi samymi, co zawsze, dowcipasami raziła 12 lipca słuchaczy firmowana przez Kabaret „Długi” niedzielna radiowa „Parafonia” (która jest zresztą generalnie magazynem satyrycznym nie najwyższego lotu), rozgłośnie komercyjne dramatyczne relacje reporterskie z terenów objętych powodzią obficie przeplatały nagraniami rocka albo muzyki disco-polo i wynurzeniami jej liderów, kajakarze (kajakarze!) urządzili sobie gdzieś po sąsiedzku ogólnopolskie czy raczej międzynarodowe zawody, a w telewizji tuż po filmowych migawkach z wyłaniającymi się spod wody trupami zwierząt serwowano utrzymane w tonacji radosnego szczebiotu reklamy podpasek (ze skrzydełkami i bez), tamponów, pampersów tudzież kremów usuwających na nogach włosy.
Wszystko to – chyba nie muszę przekonywać – dotkliwie zwiększało dyskomfort psychiczny ludzi odciętych przez wodę lub pozbawionych przez nią dorobku całego życia.
Pogłębiało bowiem przeświadczenie (dodatkowo spotęgowane wyjątkowo niefortunnym i nieprzemyślanym oświadczeniem premiera w pierwszych dniach powodzi, za które jego autor później zainteresowanych przeprosił), że tak naprawdę ich los niewiele obchodzi innych. W tym kontekście szczytem bezmyślności – by nie rzec: bezpretensjonalnego chamstwa – popisała się telewizja Polsat, w ogóle hołdująca coraz częściej w swoich programach niewybrednym gustom (nasz apel sprzed roku w sprawie ograniczenia przemocy na telewizyjnym ekranie, szefowie tej stacji ostentacyjnie „olali”).
Otóż mało, że Polsat 14 lipca – a więc w czasie, gdy na Dolnym Śląsku nadal trwały dramatyczne zmagania z powodzią, a potężne wielkomiejskie dzielnice, takie jak opolskie Zaodrze czy wrocławski Kozanów nadal pozostawały zalane – wyemitował wieczorem filmowe barachło Szczęki 4 o niezniszczalnym rekinie-ludojadzie, to w dodatku w trakcie tej emisji na ekranie wielokrotnie pojawiał się informacyjny pasek, zapraszający widzów do obejrzenia „specjalnego materiału pod tytułem »Potop« o heroicznym ratowaniu Wrocławia przed powodzią”, (zresztą, jak się rychło okazało, w zestawieniu z analogicznymi reportażami nadawanymi przez telewizję publiczną, miernego od strony dziennikarskiej). Zachęty te słano, niczym płomienne całusy, na tle rekinopodobnego straszydła made in Hollywood, które odgryzało pracowicie członki kolejnym ofiarom, o czym zaświadczała zmieszana z wodą czerwona farba, imitująca krew. Pogratulować wyjątkowego wyczucia sytuacji, dobrego smaku i elementarnego taktu!
Dobitne ostrzeżenie
Katastrofa, która dotknęła w lipcu Polskę, stanowi wyzwanie nie tylko na planie fizycznym, lecz także mentalnym i filozoficzno-światopoglądowym. Kiedy kilka tygodni wcześniej właśnie we Wrocławiu – w atmosferze zbiorowego religijnego uniesienia papież Jan Paweł II odprawiał uroczystą mszę z udziałem kilkuset tysięcy osób, mimo padających już wówczas obficiej niż zazwyczaj deszczy nikomu nawet nie przyszła do głowy myśl, że ulicami tego miasta wkrótce popłyną wartkie rzeki.
Zawiodły z kretesem oficjalne prognozy meteorologiczne, oparte na naukowych obserwacjach i analizach przemieszczeń frontów atmosferycznych.
Nietrafności tych prognoz, zwłaszcza długoterminowych, doświadczamy już od dawna. Zdążyliśmy również przywyknąć do jakże częstej zmienności nadawanych w radio i telewizji aktualnych komunikatów meteo (nawiasem mówiąc, sponsorowanych przez rozmaite firmy, co stanowi swoiste kuriozum, jako że prognozę pogody, i owszem, można sponsorować, ale samej pogody, zwłaszcza tej pomyślnej, „opłacić” już się nie da).
Nieraz też bywa tak, że prognoza meteo, sporządzana przez jeden ośrodek okazuje się odmienna od serwowanej przez inne centrum, a oba, wykluczające się nawzajem przewidywania przekazywane są w tym samym czasie na konkurencyjnych falach radiowych lub za pomocą telewizyjnej wizji – w zależności od tego, kto z jakiego źródła akurat korzystał. Dzieje się tak, dodajmy, mimo obudowywania wspomnianych prognoz odczytami ze zdjęć satelitarnych, skrupulatnymi obliczeniami komputerowymi oraz konstruowanymi mozolnie matematycznymi modelami kształtowania się klimatu – o czym pisał m.in. Robert Leśniakiewicz w tekście opublikowanym w siódmym tegorocznym numerze Nieznanego Świata. Nie może jednak być inaczej w sytuacji, gdy ilość zmiennych, które wpływają dziś na pogodę i – szerzej – klimat, jest obecnie tak wielka, że najbardziej nawet, zdałoby się, racjonalne przesłanki konstruowania określonej prognozy, wskutek nieoczekiwanego pojawienia się jakiegoś nowego czynnika potrafią niekiedy w mgnieniu oka wziąć w łeb.
To z kolei stanowi efekt coraz większego zanieczyszczenia ziemskiej atmosfery, nieustannego nasycania jej chemicznymi wyziewami, wycinania bez opamiętania i na masową skalę lasów (także w Polsce!!!), jednym słowem planowego i bezmyślnego niszczenia środowiska naturalnego, co naruszyło już eko-system całej planety. Złudnym jest też mniemanie, że wszystko to na dłuższą metę pozostaje bez wpływu na warunki, w jakich żyjemy, zaś próby ośmieszania ostrzegających przed skutkami tej globalnej dewastacji ekologów, których media przedstawiają nierzadko jako niepoważnych, zielonych ludzików, są w istocie zasłoną dymną mającą usprawiedliwić sankcjonowany odgórnie brak przezorności lub wręcz świadome, szkodliwe działanie.
I oto stało się tak, że w momencie, gdy południowo-zachodnią Polskę pustoszył już żywioł wodny,
w Kielcach drukował się sierpniowy numer Nieznanego Świata z publikacją Arktyczna kołysanka, w której dwoje renomowanych autorów z Niemiec, z zawodu astrofizyków, ujawniło prawdę o prowadzonych na odludziu Alaski w ramach tzw. projektu badawczego HARP niebezpiecznych doświadczeniach z bombardowaniem wycinków jonosfery falami radiowymi wysokiej częstotliwości. Z opinii niezależnych naukowców, na których powołują się Grażyna Fosar i Franz Bludorf wynika, że takie eksperymenty mogą przynieść nieobliczalne skutki, gdyż tzw. zwierciadlany efekt jonosfery jest w stanie spowodować odbicie emitowanej wiązki i – mówiąc brutalnie – „wywalenie” jej w zupełnie innej części globu, co wywoła tam niechcianą, ale przecież całkiem realną klęskę żywiołową. I wprawdzie niektórzy badacze uważają tę hipotezę za czystą spekulację, wiele jednak przemawia za tym, by ich uspakajającym zapewnieniom nadmiernie nie ufać.
Oczywiście nie istnieje żaden dowód na to, iż opisywane w Arktycznej kołysance doświadczenia z „nakłuwaniem” atmosfery (kierując do druku wczesną wiosną tę publikację nie mieliśmy, rzecz jasna, pojęcia, jak dramatycznie aktualna okaże się ona latem) miały akurat wpływ na wystąpienie kataklizmu w Polsce – a co zdawały się w podtekście sugerować niektóre gazety lokalne, zwłaszcza na południu Polski, które, za naszą zgodą, przedrukowały z NŚ fragmenty Arktycznej kołysanki.
Intuicyjnie natomiast czujemy – ba: jesteśmy tego pewni – że takie doświadczenia i eksperymenty nigdy nie prowadzą do niczego dobrego.
Podobnie jak poronionym i wysoce niebezpiecznym pomysłem jest próba (na szczęście nie zrealizowana) rozpraszania deszczowych chmur za pomocą laserów tudzież rozpylanych w atmosferze z pokładu samolotów specjalnych substancji chemicznych tylko po to, by wzięty amerykański pop-szansonista mógł dać koncert na powietrzu dla kilkudziesięciu tysięcy ludzi bez obawy, że w jego trakcie będą mu się lały na łeb z nieba strugi wody (to przykład już z zupełnie innej części świata, notabene całkiem nas bliskiej).
W przyrodzie bowiem nic nie ginie, a to, czego pozbędą się jedni, otrzymają natychmiast w „spadku” inni.
Przychodzi tu na myśl chętnie używane przez byłego szefa więziennictwa w Polsce, dr. Pawła Moczydłowskiego porównanie ze zwodniczym komfortem psychicznym, wynikającym z faktu spuszczenia wody w toalecie po załatwieniu potrzeby fizjologicznej. Zabrane przez tę wodę gówno (to słowa doktora, nie moje) wprawdzie bowiem znika z naszego pola widzenia, co stwarza złudne poczucie załatwienia sprawy w jej doraźnym wymiarze, ale same ekskrementy przecież się nie zdematerializowały i gdzieś wypłyną.
Generalnie zaś trudno oprzeć się wrażeniu, że dawno już zakłócona została dotkliwie elementarna hierarchia wartości, w której najważniejszą rolę spełnia, spełniać powinien szacunek dla Natury i jej praw.
W kręgu potężnych energii
Wróćmy raz jeszcze do wątku nieprzewidywalności gwałtownych zmian pogody. Otóż, jeśli z goryczą konstatujemy, że w przypadku kataklizmu, jakiego doświadczyły ostatnio Polska i Czechy, naukowe prognozy wzięły w pysk, nie sposób jednocześnie nie zauważyć, że w takim samym stopniu klęska ta stała się udziałem tzw. niekonwencjonalnych technik prognostycznych. Nie przewidzieli katastrofalnej powodzi tak licznie i chętnie udzielający się w mediach jasnowidzowie; polegli również sromotnie ze swoimi horoskopami na mokrej od deszczu ziemi astrolodzy.
Nie pora też tu ani miejsce na ironię, trudno jednak powstrzymać się od refleksji, iż może szkoda, że pewien znany uzdrowiciel, który w telewizji Polsat energetyzuje wodę „Multi Vita”, by sprzedawać ją potem odpowiednio drożej swoim pacjentom, a przed paru laty zajmująco opowiadał, jak na początku lat osiemdziesiątych rozładował mentalnie zator lodowy pod Płockiem, gdy zaś była wielka powódź w Missisipi skoncentrował się nad mapą i wkrótce woda opadła… otóż wielka szkoda, że ów genialny człowiek, zamiast na wodzie mineralnej nie skoncentrował się tym razem na wodzie, która zalewała nieodległe wsie i miasta.
Porzućmy jednak to, co jest wyłącznie anegdotą lub imaginacją i, spytajmy, czy w takim razie metody oraz techniki, o jakich mówimy, a które przecież stanowią przedmiot zainteresowań także „Nieznanego Świata” okazują się nic nie warte? Taki wniosek byłby pochopny.
To, co zdarzyło się w lipcu w Polsce uczy natomiast, uczyć powinno, wielkiej pokory także tych, którzy uważają, że wszystko zawsze wiedzą najlepiej i nigdy się nie mylą.
Może się bowiem zdarzyć tak – i tu dotykamy już płaszczyzny niejako ontologicznej, związanej z filozofią Bytu w ogóle – że misterna sieć odczytów i prognoz prekognicyjnych, kosmobiologicznych itp., pomagająca niejednokrotnie dogłębniej poznać i w porę skorygować czyjeś indywidualne ścieżki oraz drogi, okazuje się nazbyt delikatnym, ergo: nieprzydatnym tworzywem w makroskali, gdzie bieg zdarzeń wytyczają i modelują czynniki niemożliwe do uchwycenia na planie cząstkowym.
Mówiąc innymi słowy, chodzi tu o takie sytuacje, kiedy dają o sobie z całą mocą znać potężne energie, aktywizujące się w punkcie wyjścia w strefie pozostającej poza naszym zasięgiem, a tym samym zdolnością ich dostrzeżenia i zidentyfikowania (a dzięki temu także zabezpieczenia się w porę przed ich działaniem) nie tylko drogą analizy rozumowej, lecz także postrzegania pozazmysłowego.
Niech każdy tych kilka zdań pojmie, jak chce. Rozkodowanie ich znaczenia, wraz z interpretacją, musi należeć do samego czytelnika. Więcej na ten temat powiedzieć się bowiem nie da, a przynajmniej ja nie potrafię tego uczynić.
Zlekceważone sygnały
Czy zatem – to pytanie trzeba również postawić z całą ostrością – istnieje w ogóle jakiś system wczesnego ostrzegania przed możliwością wystąpienia klęsk żywiołowych, w tym także takiej, jaka nawiedziła latem Polskę? Otóż, jak się wydaje, jest to możliwe pod warunkiem bardziej wnikliwego odczytywania sygnałów słanych przez samą Naturę. Sygnałów, które – dobrze o tym wiemy – najczęściej są lekceważone przez służby meteorologiczne czy też sejsmiczne, z pobłażaniem odnoszące się do ludowych przepowiedni oraz relacji o określonych zachowaniach roślin i zwierząt.
Jest to niestety postawa błędna i krótkowzroczna.
Z informacji, jakie udało nam się zebrać w ostatnim czasie, wynika np., że co najmniej na kilka dni przed wystąpieniem katastrofalnych opadów i stanowiących ich konsekwencję powodzi, na terenach nią objętych zachowanie wielu zwierząt było nietypowe. Zdradzały one – tak twierdzą niektórzy nasi czytelnicy – wyczuwalny niepokój, przy czym dotyczyło to nie tylko fauny leśnej, lecz także np. psów oraz kotów. Szczególnie wyrazistym sygnałem tego, co może nastąpić, było opuszczanie w niektórych miejscach kopców przez mrówki i podejmowane przez nie próby przenoszenia się do wnętrz (właśnie tak!) pobliskich domostw, jak by w przewidywaniu tego, że już wkrótce budowane mozolnie latami mrowiska znajdą się pod wodą. Z tego punktu widzenia byłoby ze wszech miar cenne, gdyby ci wszyscy czytelnicy, którzy takie właśnie lub podobne symptomy obserwowali we własnym otoczeniu, podzielili się z nami wynikającymi stąd obserwacjami – dla dobra innych i ku zbiorowej rozwadze oraz przestrodze.
Próbą uchwycenia i skatalogowania słanych przez Naturę sygnałów klimatycznych, a tym samym i ostrzegawczych, jest m.in. przygotowywana do druku przez Zbigniewa Przybylaka dwuczęściowa książka Jak samemu przepowiadać pogodę, której fragment, poświęcony obserwacjom zachowania świata roślin niebawem wydrukujemy. Jakże wiele można wyczytać z tych, zebranych skrupulatnie przez jednego z najlepszych polskich naturalistów (co rok wydaje swoje własne Biokosmiczne kalendarze) obserwacji oraz reguł! Czy wszystko?
Oczywiście nie, ale przecież powiedzieliśmy już wcześniej, że o wielu mechanizmach kształtujących nasze losy, tu i teraz, tak naprawdę niewiele wiemy.
Proszę natomiast przy tej okazji powrócić również do wspomnianego już tekstu Roberta Leśniakiewicza Jak sprawdzały się prognozy pogody w Roku Słońca ad. 1996 w nr. 7 NŚ. Tekstu, który zresztą trochę się przeleżał w redakcyjnej teczce, gdyż tak naprawdę nie byłem do końca zdecydowany czy z niego skorzystać. Zwłaszcza w swojej pierwszej, analitycznej części wydawał mi się on bowiem nazbyt suchy i obawiałem się, że cała ta godna szacunku benedyktyńska robota, jaką wykonał autor-pasjonat nieznanego, w sumie niezbyt zainteresuje czytelników. Dziś wiem, jak bardzo się w swojej ówczesnej ocenie myliłem i nie wstydzę się do tego przyznać. Kierując ostatecznie publikację naszego współpracownika właśnie do lipcowego numeru nie wiedziałem – bo i skąd – że dopisuję w ten sposób pointę do wydarzeń, których w tamtym momencie nikt jeszcze nie był w stanie przewidzieć (zawsze się zresztą później w takich przypadkach zastanawiam: przypadek to, czy coś więcej?)
Proszę teraz zajrzeć do końcowej części wywodów Leśniakiewicza,
który prowadził swoje badania i konstruował prognozy w oparciu o metodę żyjącego w XVII wieku ojca doktora Mauritiusa Knauera z Langheim. O mającej nastąpić w Polsce gigantycznej powodzi nie ma w tej publikacji oczywiście ani słowa, jednak po to, by uzmysłowić sobie wartość poprzedzających ją pomiarów obserwacji i odczytów, których źródłem była właśnie Natura, wystarczy przeczytać tylko jedno, jedyne zdanie, odnoszące się do prognozy na lipiec 1997 r. Zostało ono napisane przez autora w początkach stycznia – na krótko przedtem, nim jego maszynopis dotarł do redakcji. Mowa jest zaś w nim o dużej ilości opadów przewidywanych na ten właśnie miesiąc…
I może jeszcze jedno. Nigdy, ani przez moment nie zapomnijmy mądrości i zarazem głębokiej życiowej prawdy, jaką uosabia motto trzymanego przez Państwa w ręku numeru. Ze swej strony chciałbym uzupełnić je o myśl Janka Stępnia – poety, prozaika i artysty rzeźbiarza, człowieka na wskroś sensytywnego, a przy tym mojego przyjaciela, który jakże pięknie napisał kiedyś: „Pomagając innym – pomagasz sobie”.