Po latach gromadzenia materiału faktologicznego na temat tego, co stało się między majem a październikiem 1917 r. w małej portugalskiej wiosce, po odbyciu przeze mnie podróży nad Tag oraz przestudiowaniu licznych książek, dokumentów i opracowań poświęconych sprawie fatimskiej, mogę powiedzieć tylko tyle, iż nic w niej nie wydaje się pewne poza jednym: że w Cova da Iria doszło bezspornie do wydarzeń nadzwyczajnych.
Wydarzeń, w obliczu których znacznie łatwiej o konkluzję dotyczącą ich niezwykłości, niż znalezienie odpowiedzi na pytanie o ich rzeczywistą naturę. Ta ostatnia pozostanie przypuszczalnie już na zawsze częścią Wielkiej Tajemnicy.
To jeden z najtrudniejszych tekstów, jakie kiedykolwiek napisałem,a jego powstawaniu – zważywszy na nieuniknioną, gdyż związaną często z głębokimi przekonaniami religijnymi, drażliwość tematu – musiała towarzyszyć od początku szczególna uwaga i ostrożność w doborze słów oraz argumentów.
Zarazem publikacja ta stanowi rezultat moich kilkuletnich poszukiwań i mozolnego ustalania faktów pozwalających przynajmniej przybliżyć się do odpowiedzi na pytanie, czym były wydarzenia sprzed blisko osiemdziesięciu sześciu lat, do jakich doszło w małej portugalskiej wiosce i które na trwałe wpisały się nie tylko w spuściznę ludzkiego mistycyzmu, lecz także – nie ulega wątpliwości – historię współczesnego świata.
Zanim zdecydowałem się podzielić z Czytelnikami plonem swoich penetracji i przemyśleń, przewertowałem liczne dokumenty oraz książki, nie omijając także dawno pokrytych kurzem zasobów archiwalnych. Rozmawiałem z wieloma ludźmi, których wiedza oraz intuicja wydawały mi się godne szacunku, a wreszcie i pojechałem sam do Portugalii, by, podążając fatimskim śladem, spróbować skonfrontować zebrany materiał z dniem obecnym. Dziś, chcąc o tym wszystkim opowiedzieć, mam pełną świadomość, że, mimo lat strawionych na poszukiwaniu odpowiedzi dotyczącej kluczowego pytania związanego z Fatimą, nie udało mi się jej sformułować w kształcie, jaki by mnie zadowalał.
Nie chodzi przy tym – uprzedzam od razu – o kolejne drążenie zagadki treści trzeciej przepowiedni fatimskiej, na temat której ukazało się mnóstwo artykułów i opracowań, a czemu – na kanwie faktów i interpretacji ujawnionych przez Kościół przed trzema laty – poświęciliśmy także w Nieznanym Świecie dwie obszerne publikacje (Trzecia Fatimska – nr 9 z 2000 r.) i Trzecia fatimska: coraz więcej pytań bez odpowiedzi – nr 3 z 2001 r.), lecz o rozstrzygnięcie kluczowego dylematu:
czym tak naprawdę były wydarzenia w Fatimie i jaką miały one do spełnienia rolę nie tylko z punktu widzenia historii świata, ale także zbiorowej ludzkiej świadomości i empatii, wiedzy i percepcji psychicznej, wiary i poznania.
Wśród dotyczących tej niezwykłej sprawy książek o charakterze dokumentalnym (zwracam na to kryterium uwagę nieprzypadkowo, gdyż najliczniejsze pozycje poświęcone przepowiedniom fatimskim są edycjami stricte religijnymi, co siłą rzeczy redukuje ich wartość jako źródła faktograficznego) palmę pierwszeństwa przyznałbym Kulisom tajemnic fatimskich Michaela Hesemanna, które – rzecz godna odnotowania – zostały wydane w języku polskim (ARCHE, Wrocław 2001) wcześniej, nim ukazały się w Niemczech, gdzie mieszka ich autor. To, nawiasem mówiąc, bardzo ciekawy element realioznawczy, nie tak wszakże interesujący, jak sama książka Hesemanna będąca przykładem doskonałej roboty dokumentalnej, zyskującej dodatkowo na znaczeniu, jeśli przyjrzeć się osobie piszącego (chodzi o znanego niemieckiego badacza zagadek przeszłości i przyszłości, w tym zwłaszcza problematyki kontaktów z innymi kulturami kosmicznymi).
Hesemann – z wykształcenia antropolog kultury i historyk, a z zawodu dziennikarz i wydawca – dotarł do wielu zapisów źródłowych, jakich innym nie udało się odnaleźć, rozmawiał z licznymi urzędnikami watykańskimi, a wreszcie został przyjęty przez samego papieża. W swojej książce zamieścił m.in. wywiad z sekretarzem Kongregacji Nauki i Wiary stolicy apostolskiej, arcybiskupem Tarcisio Bertone, gdzie zawarte zostały pewne ważne myśli, nie zawsze zresztą artykułowane wprost, a częściej między wierszami.
Do obszaru faktologii sporo wnosi także, na pierwszy rzut oka niepozorny rozdział Fatima – trzecia tajemnica, stanowiący segment wielokrotnie cytowanej w Nieznanym Świecie książki znanego włoskiego dziennikarza, pisarza i dokumentalisty Franco Cuomo Wielkie proroctwa. Nowy klucz do odczytania najsłynniejszych przepowiedni w dziejach od starożytnego Egiptu do Biblii, od Nostradamusa do Fatimy (wydanie włoskie Rzym 1997 r., edycja polska: Towarzystwo Autorów i Wydawców Prac Naukowych Universitas, Kraków 1999). Wiele wreszcie ciekawych informacji na sygnalizowany temat można znaleźć w książkach Gottfrieda Herzenbergera i Otto Nedomansky’ego Tutte le apparizioni della Madonna in 2000 anni di storia, wydanej w 1996 r. w Italii (udało mi się trafić jedynie na jej włoską wersję), Roberta Stanforda Fatima Prophecy (Nowy Jork 1987), czy np. pracy T. Tindala-Robertsona Fatima, Russia end Pope John Paul II z 1992 r. Takich znaczących pozycji i opracowań jest o wiele więcej, wymieniłem tylko pierwsze z brzegu.
Między objawieniem prywatnym i rezerwą kardynała
Nie trzeba chyba przypominać, że przepowiednie fatimskie przez większość katolików są traktowane w kategoriach boskiego objawienia i takiej konkluzji nie jest w stanie osłabić ani zakwalifikowanie ich przez kościół do kategorii objawień prywatnych, ani aż nadto wyraźny chłód oraz dystans, z jakimi wydaje się podchodzić do tej kwestii jeden z najbliższych współpracowników Jana Pawła II, prefekt watykańskiej Kongregacji Nauki i Wiary, kardynał Joseph Ratzinger.
Odsuwając nawet na bok nieoficjalne (choć, wiele wskazuje na to, że prawdziwe) informacje o złożeniu przez niego w 1996 r. nie przyjętej przez papieża rezygnacji spowodowanej zapowiedzią rychłej beatyfikacji dwojga portugalskich pastuszków: Franciszka i Hiacynty (kilka lat wcześniej Ratzinger oznajmił publicznie, że nie potrafi sobie wyobrazić, by mogło dojść do ich kanonizacji), nie sposób przeoczyć, jak dalece niejasne i zawiłe okazały się wywody człowieka nr 2 w Watykanie, którymi dzielił się on na kanwie sprawy fatimskiej podczas pamiętnej konferencji prasowej w Rzymie w czerwcu 2000 r.
Dotyczy to także – a może nawet przede wszystkim – tekstu komentarza teologicznego kardynała Ratzingera wyjaśniającego przy okazji egzegezy casusu fatimskiego różnice pomiędzy objawieniami publicznymi a prywatnymi wraz z próbą dokonania analizy struktury antropologicznej tych ostatnich.
Nie wdając się w szczegóły, warto jedynie wskazać na konkluzję wspomnianych wywodów, w myśl której wiara – lub nie – w objawienia fatimskie została pozostawiona do decyzji samym wiernym (innymi słowy kościół nie nakazuje w nie bezwarunkowo wierzyć).
Dla wielu osób zakwalifikowanie przesłań fatimskich jedynie do kategorii objawień prywatnych, nie zaś publicznych, stanowiło pewne rozczarowanie. Jest ono do pewnego stopnia porównywalne z uporczywością, z jaką zwolennicy kosmicznego rodowodu przesłań fatimskich nie chcą przyjąć do wiadomości faktu, że przyczyną śmierci Franciszka i Hiacynty nie było bynajmniej, jak próbowano sugerować, promieniowanie nieznanego pochodzenia stanowiące efekt uboczny zjawiska obserwowanego przez trójkę pastuszków, lecz bezsprzecznie (wskazuje na to zachowana do dziś dokumentacja lekarska) bardzo wówczas groźna odmiana grypy nazywanej hiszpanką, która zgotowała śmierć wielu ludziom (bezpośrednim powodem zgonu Franciszka okazało się zapalenie płuc, a Hiacynty – gruźlica). Co – dodajmy od razu – nie zmienia faktu, że postać, która objawiła się w Fatimie, tragiczne w życiu dwojga małych dzieci wydarzenia przepowiedziała trafnie, co pozwala zakwalifikować tę prognozę do kategorii wizji o ewidentnym charakterze prekognicyjnym.
Bardzo dziwna odpowiedź
Jednak kluczowe, wręcz fundamentalne znaki zapytania w odniesieniu do charakteru wydarzeń fatimskich tak naprawdę pojawiają się w cieniu ich głównego nurtu; strefie, która w żadnym stopniu nie stanowi pola zainteresowań interpretacji stricte religijnych wraz z upowszechniającymi je opracowaniami. Spróbuję wskazać na kilka takich kwestii.
Siostra Łucja dos Santos – jedyny żyjący dziś uczestnik tego, co działo się w Fatimie w 1917 r., a do której postaci jeszcze powrócę, gdyż okazuje się ona w kontekście całej sprawy niezwykle ważna – bardzo dokładnie zapisała przebieg wszystkich spotkań z Jasną Panią. Nie ulega przy tym wątpliwości, iż są to relacje wiernie oddające dialogi, do jakich w ich trakcie dochodziło i że zostały one przekazane z dbałością o najdrobniejsze szczegóły.
Z tego punktu widzenia na baczną uwagę zasługuje fragment pierwszego spotkania trójki pastuszków z Niebiańską Niewiastą,
do jakiego doszło w niedzielę 13 maja 1917 roku na polu Cova da Iria, gdzie po uprzednim ujrzeniu błyskawicy Łucja, Hiacynta i Franciszek dostrzegli na skalnym dębie Panią w białej sukni promieniującą światłem jaśniejszym od słońca.
Po zadaniu serii pytań dotyczących przyszłych losów uczestniczących w tym wydarzeniu dzieci Jasna Postać, zagadnięta przez Łucję o to, co dzieje się z jej zmarłą przyjaciółką ze wsi, Amelią, odparła (cytat dosłowny), że Zostanie w czyśćcu aż do końca świata (źródło: Siostra Łucja mówi o Fatimie, Vice Postulacäo, Fatima 1989).
To bardzo dziwne, że nikt nie zwrócił większej uwagi na te słowa, dające wszak aż nadto wiele do myślenia. Nie trzeba bowiem chyba przekonywać, iż w kontekście cech, które nieodłącznie wiążą się z postacią Madonny, takich jak Dobro i Miłość, muszą one jawić się jako przykry zgrzyt, zważywszy że odnosiły się do dziecka, które z pewnością nie zdążyło jeszcze w swoim krótkim życiu popełnić aż tak wielu złych uczynków, by zasłużyć na pozostawanie w czyśćcu do końca świata (sama siostra Łucja przyznaje zresztą, że napełniło ją to żalem, smutkiem i strachem).
Ale w tle wszystkiego, co wiąże się z próbą zgłębienia charakteru przesłań fatimskich, pojawia się jeszcze ważniejsza sprawa.
Kłopotliwy dysonans
W trakcie swoich kolejnych spotkań z dziećmi Jasna Pani niejednokrotnie podkreślała rolę, jaką w nawróceniu ludzi i świata ma spełniać Portugalia – kraj od zawsze arcykatolicki, w owym jednak czasie rządzony przejściowo przez, nienajmądrzejszą zresztą i lansującą za pomocą prostackich metod światopogląd materialistyczny, tzw. liberalną lewicę. Poświęcone temu państwu fragmenty przesłań nie pozostawiały żadnych wątpliwości co do wysokiej moralnej oceny Portugalii, jako kraju będącego w warunkach ówczesnego świata ostoją żarliwej wiary i powszechnej modlitwy. Warto w związku z tym przypomnieć kontekst historyczny, w jakim osadzone zostały te oceny i związane z nimi wskazania.
Portugalia początków XX wieku ciągle jeszcze pozostawała mocarstwem kolonialnym, zawdzięczając swój status krwawej konkwiście tylko niewiele ustępującej brutalnością konkwiście hiszpańskiej, z którą zresztą zażarcie na tym polu rywalizowała. Wprawdzie w 1822 roku wskutek ruchów rewolucyjnych na kontynencie południowoamerykańskim Portugalia utraciła Brazylię – swoją największą kolonię i zarazem najważniejsze źródło budowania potęgi gospodarczej wskutek grabieży tamtejszych surowców naturalnych, w tym zwłaszcza złota – nadal jednak żelazną ręką rządziła w Afryce, np. w Angoli, Mozambiku i Gwinei-Bissau, a także w Azji (m.in. Timor i Makao). Wszystko to odbywało się przy czynnym udziale kościoła katolickiego i pod sztandarami krzewienia chrześcijaństwa, czemu towarzyszyło wyrzynanie w pień tubylców. Natomiast ci, którzy zdołali krwawe pacyfikacje przeżyć i byli potrzebni do pracy, stawali się de facto niewolnikami europejskiego mocarstwa.
Wewnętrzna czujność serca
Objawienie prywatne wspomaga (…) wiarę i okazuje swą wiarygodność (…) przez to, że odsyła (…) do jedynego objawienia publicznego. Kardynał Prospero Lambertini, przyszły papież Benedykt XIV, tak mówił o tym w swoim klasycznym traktacie, który stał się później miarodajnym punktem odniesienia w sprawach beatyfikacyjnych i kanonizacyjnych:
W przypadku objawień, które zyskały tego rodzaju aprobatę, ich przyjęcie przez wiarę powszechną nie jest obowiązkowe, nie jest nawet możliwe. Objawienia te domagają się raczej przyjęcia przez wiarę indywidualną posłuszną regułom roztropności, która nam je ukazuje jako prawdopodobne i wiarygodne dla pobożnego umysłu (…).
Jest oczywiste, że w przypadku wizji z Lourdes, Fatimy itp. nie mamy do czynienia z normalnym zewnętrznym postrzeganiem zmysłowym: widziane w nich obrazy i postaci nie są zewnętrznym elementem przestrzeni, jak na przykład drzewo czy dom.
Jest to zupełnie ewidentne na przykład w odniesieniu do wizji piekła (opisanej w pierwszej części „tajemnicy” fatimskiej) czy też do wizji zawartej w trzeciej części „tajemnicy”, ale to samo można z łatwością wykazać także w przypadku innych wizji, przede wszystkim dlatego, że nie widzieli ich wszyscy obecni, ale tylko sami „widzący”. Jest też oczywiste, że nie są to bezobrazowe „wizje” duchowe, z jakimi można się spotkać w wyższych stopniach mistyki. Należą one zatem do pośredniej kategorii postrzegania wewnętrznego, które dla widzącego ma niewątpliwie moc uobecniania, tak że wizja jest dla niego równoważna z zewnętrznym zjawiskiem postrzegalnym zmysłowo.
Widzenie wewnętrzne nie oznacza, że mamy do czynienia z wytworem fantazji, który jest jedynie wyrazem subiektywnej wyobraźni. Oznacza raczej, że dusza styka się z czymś rzeczywistym, chociaż ponadzmysłowym, i zyskuje zdolność widzenia tego, co niewidzialne, niepostrzegalne dla zmysłów – do postrzegania „zmysłami wewnętrznymi”. Dusza styka się tu z prawdziwymi „przedmiotami”, choć nie należą one do świata zmysłowego, do jakiego przywykliśmy. Potrzebna jest do tego wewnętrzna czujność serca, której najczęściej człowiekowi brakuje, bo zbyt silny jest nacisk rzeczywistości zewnętrznej oraz obrazów i myśli wypełniających umysł. Osoba widząca zostaje wyprowadzona poza czystą zewnętrzność i styka się z głębszymi wymiarami rzeczywistości, które stają się dla niej postrzegalne. Być może pozwala to zrozumieć dlaczego właśnie dzieci są uprzywilejowanymi adresatami takich objawień: ich umysł nie jest jeszcze zbyt zniekształcony, ich wewnętrzna zdolność postrzegania nie została jeszcze nadmiernie uszczuplona. (…)
Kardynał Joseph Ratzinger, fragmenty Komentarza teologicznego do przepowiedni fatimskich.
Należy też podkreślić, że niewolnictwo w koloniach portugalskich zniesiono dopiero w 1869 roku, a więc jedenaście lat po tym, gdy uczyniono to w samej Portugalii, zaś pamięć po krwawej konkwiście i podbojach kolonialnych w jej dawnych terytoriach zamorskich jest żywa do dziś. Co więcej – państwo to nigdy nie rozliczyło się ze swojej niechlubnej przeszłości. Przeciwnie: pietyzm, z jakim traktuje do dziś niegdysiejsze podboje, m.in. poprzez wystawianie ich bohaterom pomników, świadczy o tym, że Portugalia nie zdobyła się na odważny i uczciwy osąd własnej historii oraz ogromu krzywd wyrządzonych przez nią innym społecznościom i narodom.
Przenosząc nasze rozważania na grunt duchowy można by powiedzieć, że zbiorową karmę tego kraju plami krew setek tysięcy, jeśli nie milionów ofiar konkwisty i podbojów kolonialnych, a obalenie w 1908 roku króla Carlosa i ogłoszenie w dwa lata później Portugalii republiką (czego efektem były szesnastoletnie rządy tzw. lewicy, przeplatane licznymi powstaniami i puczami wojskowymi, z których ostami, dokonany w 1926 r. przez Salazara zapoczątkował 40-letnią dyktaturę opartą na brutalnych rządach wojska, krwawych torturach i tłumieniu jakichkolwiek odruchów sprzeciwu) – w zachowaniu tego państwa na zewnątrz niczego nie zmieniło.
Jeszcze w latach sześćdziesiątych XX wieku, gdy idee kolonializmu waliły się bezpowrotnie w pył, Portugalia nadal trzymała się kurczowo swoich zamorskich terytoriów, krwawo rozprawiając się z coraz silniejszymi w nich ruchami narodowowyzwoleńczymi (przykłady: Gwinea-Bissau czy Mozambik), co m.in. doprowadziło do wybuchu pamiętnej Rewolucji Goździków i upadku 25 kwietnia 1974 r. jednego z najbardziej złowrogich reżimów na kontynencie europejskim.
Tymczasem – powiedzmy to wprost i bez ogródek, gdyż nic nie może uzasadniać milczenia wobec bezspornych faktów – Fatimska Pani najwyraźniej nie tylko przeszła nad sygnalizowanymi przed chwilą faktami i procesami historycznymi do porządku dziennego, lecz nie szczędziła Portugalii pochwał, ogłaszając się jej opiekunką. Cokolwiek by więc powiedzieć, wszystko to jest dotknięte piętnem niewytłumaczalnych dysonansów moralnych i etycznych, jakich echa próżno by szukać w rozmaitych wydawnictwach religijnych poświęconych fatimskim przesłaniom.
Między objawieniem a iluminizmem
Kościół słusznie obawia się złudzeń oraz iluminizmu. Jednak hierarchia boi się także autorytetu wizjonerów, ponieważ wydają się mieć bardziej bezpośredni kontakt z Bogiem niż ona. Według Karola Rahnera w tym właśnie tkwi zasadnicze historyczne źródło napięcia pomiędzy wizjonerami a hierarchią.
Ponadto objawieniom nadaje się w Kościele skromne znaczenie z następujących powodów:
Nie mogą one nic dodać do Objawienia Chrystusa, które nie pominęło niczego istotnego.
• Dotyczą różnych przejawów życia Kościoła, a nie jego fundamentów.
• Objawienie, nawet uznane, nigdy nie jest dogmatem. Kościół zatem nigdy nie zmusza do uwierzenia w nie. Jest ono dodatkową pomocą na usługach wiary.
• Pomimo wyjątkowego znaczenia niektórych przesłań niebieskich objawienia nie są – według Melchiora Cano – nawet jednym z dziesięciu miejsc teologicznych. Według św. Jana och Krzyża nie są one źródłem życia mistycznego. Mogą nawet stanowić dla niego pewne zagrożenie. Był on surowy w tym względzie po części dlatego, że chciał się uwolnić od ciążących na nim podejrzeń o iluminizm (…)
Jednakże objawienia spełniają znaczącą rolę w życiu Kościoła. Należą do dziedziny znaków. Człowiek, istota rozumna, potrzebuje ich.
Często rozeznanie wiąże się z trudnościami, jest wieloznaczne i dyskusyjne. Ważne jest ustalenie powodów takiej sytuacji (…)
Co się tyczy komisji, to mamy do czynienia z uprzedzeniami lub nieodpowiednimi postawami, które w różnym stopniu wymagałyby rewizji (…) Normalną funkcją komisji powinno być wspomaganie rozeznania, którego usiłują dokonać pielgrzymi, czasem wykwalifikowani. Te jednak najczęściej działają w tajemnicy i chętnie wypowiadają – bez głębszego uzasadnienia czy umotywowania – formułę wykrętną i negatywną: no patet supernaturalitas – nadprzyrodzoność nie jest oczywista. Formuła ta – otwarta i nic nie znacząca – często jest tłumaczona przez dziennikarzy jako odrzucenie, jakby brzmiała ona: patet non supernaturalitas, czyli oczywisty jest nienadprzyrodzony charakter. To pomieszanie posiada kilka przyczyn.
• Komisje często skupiają się na cudzie, na nadzwyczajności. Tymczasem cud nie jest czymś najistotniejszym, najważniejszym ani koniecznym do uznania nadprzyrodzonego charakteru wizji lub charyzmatu. Nadprzyrodzoność jest przede wszystkim dyskretnie ukryta. Daje się poznać po znakach bardziej lub mniej subtelnych, które potrafią zauważyć dobrzy kierownicy duchowi. Powodowanie zawieszania praw natury przez łaski Boże, udzielane w skrytości serca jest faktem rzadkim i drugorzędnym.
• Często wymaga się od wspomnianych cudów absolutnej, matematycznej oczywistości, co jest drugim popełnianym błędem. Blask znaków Bożych jest bowiem zazwyczaj nieco przyćmiony, aby nie ograniczały wolności. Pozwalają one na wyciąganie wniosków o różnym stopniu prawdopodobieństwa.
• Wnioski Komisji: nie stwierdza się nadprzyrodzoności (non patet), są wynikiem niewłaściwego rozumienia tego, co nadprzyrodzone. W sposób godny pożałowania miesza się cudowne zjawiska z nadprzyrodzonością. Przecież zazwyczaj w tych miejscach modlitwy nadprzyrodzoność występuje w sposób bardzo obfity. Ci, którzy się tam nawrócili, doznają wstrząsu słysząc słowa: To nie jest nadprzyrodzone. (…)
Niektórzy osądzają zjawiska powierzchownie, ulegając różnym ideologiom lub lękom. Ich wewnętrzne postawy rzutują na ocenę wydarzenia, które jest określane albo jako cudowne, albo jako najgorsze. Zadziwia łatwość i powierzchowność, z jaką ludzie – nawet wybitni – tak lekko wyrażają osądy typu: To diabelskie; To channelling (inaczej mówiąc: wizjoner jest kanałem dla mrocznych sił). Zbyt wielu psychoanalityków freudowskich sprowadza wszystko do zjawisk psychologicznych, a nawet do nerwic.
Z pracy o. René Laurentina Jak rozpoznać znak dany przez Boga? Odpowiedź na zarzuty wobec Vassuli Ryden (Vox Domini, Katowice 1996).
A przecież nie da się ich, ot tak sobie zbyć, podobnie jak – to już zupełnie inna skala wydarzeń – nie sposób przeoczyć, że kiedy 1 listopada 1755 roku w Lizbonie doszło do najtragiczniejszego w historii Portugalii trzęsienia ziemi (o jego sile świadczy fakt, że było odczuwalne aż w afrykańskim Dakarze), w którym zginęło 40 tysięcy ludzi i które obróciło w perzynę dwie trzecie miasta (większość mieszkańców przebywała wówczas na mszach, a skalę zniszczeń spotęgowały pożary, jakie wybuchły od tysięcy zapalonych w kościołach świec), ofiarą tego kataklizmu już w pierwszych minutach padł pałac Wielkiego Inkwizytora (legł doszczętnie w gruzach), podczas gdy katastrofa niemal nie dotknęła tamtejszej dzielnicy rozpusty.
Co – dodajmy – stało się później powodem rozmaitych publicznych dysput i dywagacji odbywających się nie bez inspiracji markiza Pombal, któremu powierzono odbudowę zniszczonego miasta i który, jeśli wierzyć historycznym zapiskom (a wierzyć im należy), takiemu właśnie scenariuszowi dramatycznych wydarzeń zdawał się przypisywać znaczenie daleko wykraczające poza przymiot nieszczęśliwego zbiegu okoliczności.
Czy to te właśnie niepokojące sygnały, wyłaniające się w tle objawień fatimskich, sprawiły, że część papieży najwyraźniej wykazywała wobec nich niepewność oraz lęk, a kardynał Ratzinger odnosił się z rezerwą do zamysłu beatyfikacji Hiacynty i Franciszka? Z drugiej zaś strony uporczywie powraca problem, co tak naprawdę wie na ich temat, a czego tylko domyśla się papież Jan Paweł II, który całkowicie zawierzył Fatimskiej Pani, przypisując wyłącznie Jej ingerencji ocalenie mu życia w zamachu sprzed 22 lat?
Odpowiedzi na te pytania znają jedynie sami zainteresowani.
Spoza czasu i przestrzeni
Niektórzy analitycy przepowiedni fatimskich zwracają uwagę na istotne nieścisłości w datowaniu zapowiadanych w nich wydarzeń. I tak np. pierwsza wojna światowa miała skończyć się w dniu objawienia, podczas gdy w rzeczywistości stało się to rok później. W odniesieniu natomiast do drugiej wojny, termin jej wybuchu został zapowiedziany przed końcem pontyfikatu następnego papieża. Chodzi – przypomnijmy – o Piusa XI, który zmarł 10 lutego 1939 r., w związku z czym część egzegetów zastanawia się, czy jest możliwe, by Matka Boska mogła się pomylić (zob. NŚ nr 3 z 2001 r.).
Z tą ostatnią kwestią Michael Hesemann w Kulisach tajemnic fatimskich radzi sobie w taki sposób, że przesuwa datę rozpoczęcia II wojny światowej na 12 marca 1938 roku, kiedy to nastąpił Anschluss Austrii, po którym w dwa miesiące później hitlerowska armia wkroczyła do Czechosłowacji, zajmując Sudety.
To w tej właśnie chwili – pisze Hesemann – a nie dopiero wraz z napaścią na Polskę w dniu 1 września 1939 roku rozpoczęła się II wojna światowa „pod pontyfikatem Piusa XI”, zupełnie jak zapowiedziała Matka Boska w Fatimie.
Tak rażąco dowolne potraktowanie historycznych dat spowodowało oburzenie grupy czytelników Nieznanego Świata w Niemczech, którzy zakwestionowali także nazwanie przez autora Hitlera jedynie pomocnikiem Stalina. Po przekazaniu przeze mnie wspomnianych opinii i zastrzeżeń polskim wydawcom książki Hesemanna, z jakimi zresztą od dawna się znamy (wydali m.in. Zakazaną archeologię Michaela Cremo) doszło między nami do wymiany polemicznej korespondencji, która, odnoszę wrażenie, wygenerowała po ich stronie pewną urazę. Jak się wydaje, zupełnie niepotrzebną, gdyż cokolwiek by powiedzieć, nad takimi sformułowaniami, jak zacytowane przed chwilą, w rzeczy samej trudno przejść do porządku dziennego, skoro w oczywisty sposób wypaczają one oficjalną historiozofię.
Nieco inaczej natomiast należy spojrzeć na całą tę kwestię z perspektywy, tak to umownie nazwijmy, źródła pochodzącego spoza czasu i przestrzeni, gdzie mogą obowiązywać zupełnie inne kategorie pojęciowe. To prawda, że II wojna światowa została zapoczątkowana agresją na Polskę 1 września 1939 r. i – tu i teraz – nikt nie powinien tego faktu zniekształcać ani nim manipulować. Oceniając natomiast cały problem w kategoriach przesłania (prognozy) spoza naszego czasu i przestrzeni można, jak myślę, zaakceptować tezę, że początkiem tego, co miało nastąpić i zgotować śmierć 55 milionom ludzi, było zajęcie przez nazistów terytorium dwóch niepodległych dotąd państw.
Jakkolwiek by na to spojrzeć, nie ulega wątpliwości, że w ostatecznym rozrachunku mamy tu bezsprzecznie do czynienia z przerażająco celną przepowiednią dotyczącą kluczowych dla losów świata wydarzeń, które miały rozegrać się w nieodległej przeszłości. Niezależnie od pewnych niuansów w datowaniu, jej trafności zakwestionować nie sposób, podobnie jak nie da się w tym kontekście pominąć niezwykłego zjawiska, do jakiego doszło 25 stycznia 1938 roku, kiedy to nad Europą zamanifestowała się niezwykła ciemnoczerwona zorza, przypominająca efekt gigantycznej łuny pożarów. Jej wystąpienie również zostało zapowiedziane przez Jasną Panią, która oznajmiła dzieciom, iż kiedy pewnej nocy ludzie ujrzą nieznane światło, będzie to oznaczało wielki znak od Boga, że zbliża się kara na świat za liczne jego zbrodnie. Będzie wojna, głód, prześladowania Kościoła i Ojca Świętego.
Można co prawda żywić wątpliwości co do tego ostatniego (Pius XII nie był obiektem prześladowań ze strony nazistów, a jego postawa wobec zbrodni hitlerowskich jest do dziś przedmiotem nieustających polemik i dyskusji), ale szeregowi księża i duchowni na równi z innymi padali ofiarą wojennych represji, przy czym chodziło tu nie tylko o działania Niemców, lecz również reżimu sowieckiego. Nadzwyczajny charakter tej przepowiedni, podobnie zresztą jak odnoszącej się do losów całej formacji komunizmu i ZSRR (ostami wątek jedynie sygnalizuję, gdyż na jego rozwinięcie brakuje miejsca) w pełni uzasadnia więc tezę, że w tym przypadku mieliśmy do czynienia właśnie z przekazem spoza ziemskiego czasu i przestrzeni. Czy był on natomiast boski? W świetle przedstawionych wcześniej faktów każdy musi rozstrzygnąć ów dylemat we własnym sumieniu
W kręgu wielkiej traumy
Im bardziej zagłębiałem się w sprawę Fatimy i związane z nią dokumenty, coraz wyraźniej uświadamiałem sobie, że w całej tej historii kluczową rolę odgrywają dwie wielkie traumatyczne postacie: siostra Łucja dos Santos i papież Jan Paweł II, a ich trauma, tak różna i wielowymiarowa, ma jeden wspólny mianownik: całkowite zawierzenie Tej, która objawiła się w Cova da Iria.
Wydarzenia sprzed 86 lat w portugalskiej wiosce do cna przeobraziły życie kobiety, wówczas małej dziewczynki, która w punkcie wyjścia niczym nie różniła się od swoich rówieśników. Nie będąc tego świadoma, stała się ona nagle podmiotem Historii (pisanej przez duże H), a losy Łucji zostały odtąd naznaczone piętnem samotności i cierpienia.
Samotności, gdyż na długie lata nakazano jej milczenie i pozostawanie w izolacji, a listy i memoriały słane przez siostrę zakonną Łucję dos Santos do Watykanu były przez papieży traktowane z rezerwą, a niekiedy – trudno oprzeć się takiemu wrażeniu – również z pewnym lękiem, jakiemu towarzyszyła chęć zepchnięcia trudnego i kłopotliwego problemu gdzieś na obrzeża życia kościoła. Czymże bowiem innym można wytłumaczyć długoletnie milczenie, zwłaszcza w sprawie trzeciej przepowiedni fatimskiej, szczelne odizolowanie jedynego żyjącego świadka objawień i nie wykonywanie przez kolejnych zwierzchników Stolicy Piotrowej nakazu zawierzenia Rosji Niepokalanemu Sercu Maryi (mimo, że przebywająca w klasztorze siostra Łucja uporczywie się o to upominała)? Ta niezwykła kobieta przeszła w swoim życiu – nie ulega wątpliwości – nie tylko głęboką transformację, lecz również długą krzyżową drogę, stanowiącą konsekwencję jej żarliwej wiary w boski charakter fatimskich objawień wraz z nałożoną na nią ich mocą misji, jaką miała do wypełnienia.
Człowiekiem, który w pełni zrozumiał ciężar tej misji, okazał się dopiero Jan Paweł II, a bezpośrednim katalizatorem zbliżenia obojga ludzi, o jakich mówimy, stał się zamach na Placu Świętego Piotra 13 maja 1981 r. To właśnie po tamtych wydarzeniach Karol Wojtyła – jeszcze przebywając w rzymskim szpitalu – zdecydował się otworzyć przechowywaną od dawna w Watykanie zamkniętą kopertę zawierającą treść trzeciej tajemnicy fatimskiej, którą jego poprzednicy (a przynajmniej część z nich) najwyraźniej bali się poznać.
To ten właśnie papież jako pierwszy połączył w całość okruchy porwanych zdarzeń oraz faktów przypisując wydarzeniom w Fatimie daleko poważniejsze znaczenie, niż wcześniejsi zwierzchnicy kościoła. Zarazem zawierzenie przez obie te osoby w boski charakter wszystkiego, co stało się w Fatimie, wykreowało między nimi niesłychanie silny związek duchowy i emocjonalny, rzutujący także – to bardzo ważne – na kształtowanie się obecnego oblicza świata. Efektem tego stało m.in. postulowane przez siostrę Łucję zawierzenie przez Jana Pawła II Rosji Niepokalanemu Sercu Maryi, czego poprzedni papieże, ze względu na polityczne reperkusje takiego kroku, bali się uczynić. I, jakakolwiek jest rzeczywista prawda o Fatimie i zakrywającej ostatnie z ówczesnych przesłań kurtynie, trauma tych dwojga ludzi, a także – co zrozumiałem dopiero po długim czasie – ich rola w kształtowaniu obecnego oblicza świata wydają się niezwykle ważne, niezależnie od wyznawanej wiary i systemu przekonań.
Religijny rytuał, czy skanalizowana energia myśli?
Podczas zapowiedzianego wcześniej ostatniego objawienia fatimskiego, które nastąpiło 13 października 1917 r., w obecności tysięcy ludzi słońce wirowało, tańczyło, zaczęło się obracać wokół własnej osi w owalnej przestrzeni pomiędzy chmurami (relacja w gazecie Oia z 17 października, przytoczona w książce Michaela Hesemanna). Z owego cudu słońca zachowało się nawet niewyraźne dokumentalne zdjęcie, wydrukowane 18 listopada 1951 r. przez watykańską gazetę L’Osservatore Romano (jego autentyczność jest przez niektórych kwestionowana, a np. jezuita A. Veloso uważa, że fotografia ta ukazuje zupełnie inny cud słońca, jaki zamanifestował się osiem lat później, 13 czerwca 1925 r., w kolejną rocznicę wydarzeń fatimskich).
Niezależnie jednak od obiektywnej wartości wspomnianej rejestracji nie ulega wątpliwości, że obserwowane przez tłumy ludzi niezwykłe zjawiska na niebie miały 13 października 1917 r. rzeczywiście miejsce i znalazły swoje odzwierciedlenie w wielu szczegółowych relacjach świadków oraz zapisach (warto przypomnieć, że wydarzenia te poprzedził ulewny deszcz, który zdawał się przekreślać szansę manifestacji zapowiedzianego wcześniej cudu). Przy czym fizyczność wspomnianego fenomenu nie podlega dyskusji, podobnie jak nie sposób przeoczyć związku między aktem zawierzenia 25 marca 1984 r. – przez papieża Jana Pawła II oraz innych chrześcijańskich duchownych na całym globie – Rosji i świata Niepokalanemu Sercu Maryi, a rychłymi przełomowymi wydarzeniami w życiu tego kraju, przede wszystkim zaś upadkiem komunistycznego reżimu odciskającego przez kilkadziesiąt lat swoje piętno na losach milionów ludzi – nie tylko mieszkańców ZSRR.
W tym kontekście M. Hesemann, którego analiza wydarzeń fatimskich wydaje się najpełniejsza i najbardziej wnikliwa, zwraca uwagę na pewien niezwykle ważny aspekt całej sprawy, formułując m.in. na kanwie wcześniejszego zawierzenia świata przez Piusa XII – co zbiegło się z przełomem w II wojnie światowej – taką oto niesłychanie interesującą refleksję: Czy Bóg rzeczywiście kieruje się w swoim działaniu tym, że ludzie przeprowadzą określony rytuał zgodnie z formułą? Na pierwszy rzut oka ten „niebiański formalizm” wydaje się absurdalny. Jednocześnie wiemy z parapsychologii, że rzeczywiście – w przeciwieństwie do doktryn głoszonych przez Marksa – świadomość określa byt. Mistyczny akt, który zostanie przeprowadzony z wystarczającą „energią myśli”, może nawet spowodować działanie niezgodne z prawami natury. Czy to tu leżała tajemnica, dlaczego zawierzenie świata „miało zostać przeprowadzone razem z biskupami” i z zaproszonymi przez nich, lub przynajmniej reprezentowanymi wszystkimi, ponad 800 milionami katolików? (błąd gramatyczny w polskim tłumaczeniu książki – przyp. aut.)
Czy w 1942 roku nie doszło do „wielkiego skutku” z tego właśnie powodu, że zbyt mało osób uczestniczyło w akcie, mianowicie tylko Ojciec Święty i wierni z Portugalii? Czy rola papieża w tym akcie nie polegała na udzielonej mu przez urząd duchowej siły (znów cytat dosłowny. Powinno być raczej: polegała nie na udzielonej mu mocą urzędu duchowej sile – przyp. M.R.), lecz na tym, że jest jedyną osobą, która może zmobilizować wszystkich katolickich) chrześcijan? Być może powinniśmy potraktować cały ten projekt zawierzenia świata raczej jako eksperyment skanalizowanej energii myśli, zamiast zapytywać się, czy Bóg rzeczywiście wymaga ceremonii zgodnych z protokołem, aby mógł ingerować w los swojego stworzenia. Czyż uzdrowienie świata nie powinno wyjść od ludzi, którzy spowodowali to nieszczęście?
Przeszłość to jest dziś, tylko cokolwiek dalej
Pojechałem do Portugalii, by skonfrontować swoją wiedzę o tym kraju i stanowiące jej konsekwencje wyobrażenia – z rzeczywistością początku nowego tysiąclecia. Wnioski wynikające z podróży okazały się równie złożone, jak prawda o tym, co stało się w Cova da Iria przed osiemdziesięciu sześciu laty.
Portugalia przełomu XX i XXI wieku jest krajem zapatrzonym w swoją przeszłość i, mimo pozostawania w strukturach europejskich, w praktyce izolującym się od nich.
Wprawdzie z unijnych w lwiej części pieniędzy pobudowano tam szybkie autostrady i luksusowe nadmorskie kurorty, ale, zwłaszcza na Wybrzeżu Algarve, wiele obiektów turystycznych nawet w pełni sezonu świeci pustkami (w lipcu, gdy przebywałem na południu Portugalii, sporo z nich było zamkniętych, co nie zdarza się np. w sąsiedniej Hiszpanii).
Główny nurt zainteresowania portugalskich mediów w wyrazisty sposób odbiega od tego, czym żyją środki masowego przekazu w innych krajach Europy. Na pierwszy plan, co skądinąd zrozumiałe, wysuwają się kwestie wewnętrzne (a nie są one małe, gdyż po utracie niegdysiejszych kolonii Portugalia ciągle nie może się odnaleźć i jest państwem borykającym się z bezrobociem oraz nieustannymi kłopotami gospodarczymi). Natomiast problemy na przemian jednoczącej się i dzielącej Europy wydają się Portugalczyków obchodzić w małym stopniu, może z wyjątkiem tego, co dzieje się w Hiszpanii, przy czym stosunki obu sąsiadujących państw tradycyjnie cechują dystans oraz chłód. W codziennych serwisach portugalskich mediów można za to znaleźć liczne – bardzo liczne – informacje dotyczące Brazylii, od której mieszkańców Lizbony, Porto czy Alentejo dzieli kilkanaście tysięcy kilometrów oceanu.
Pomimo to trudno oprzeć się wrażeniu, że wielkie południowoamerykańskie państwo i jego mieszkańcy nadal budzą nad Tagiem żywe, nieporównywalne z żadnym innym zainteresowanie, a przejawem tej szczególnej więzi są różnorakie wzajemne związki gospodarcze i kulturowe. Portugalia więc – co może wydać się paradoksalne – mimo upływu wieków i całkowitej zmiany realiów zdaje się być nadal zwrócona twarzą ku morzu i, za jego pośrednictwem, swojej przeszłości, z jaką utożsamia własną niegdysiejszą świetność, dla której dzisiejsze problemy dnia codziennego stanowią tym ostrzejszy kontrapunkt, im bardziej mieszkający tu ludzie odwołują się do bezpowrotnie minionej przeszłości.
Między pamięcią i pamiątką
Fatima przełomu tysiącleci, tak jak wiele podobnych jej miejsc na świecie, jest dziś strefą nieustającego odpustu, który nieuchronnie tłumi i zagłusza ludzką duchowość. Nieopodal rozciągającego się przed bazyliką placu, po którym suną na kolanach ludzie, prosperują sklepy z dewocjonaliami i niezliczonymi religijnymi rekwizytami, wśród których można znaleźć nie tylko wszechobecne figurki z fatimską Madonną, lecz także np. solniczki i wachlarze z podobizną Matki Boskiej (co wydaje się wykraczać nawet poza zwyczajowo akceptowaną ludyczność tego rodzaju sztuki użytkowej), a znajdująca się w centrum miasta restauracja nosi nazwę Jana Pawła II.
Nieopodal rodzinnego domu siostry Łucji dos Santos – miejscu, gdzie pastuszkom z Fatimy objawił się anioł – oferują przyjezdnym wodę z cudownego źródła. Pije się ją z przechodzącego z rąk do rąk kubka. Pobliskie pola i wzgórza z biegiem lat zarosły drzewami i krzewami mocno trzymającymi się swymi korzeniami spalonej od słońca ziemi, przez którą dzień po dniu przemieszczają się tysiące przyjezdnych z całego świata.
W tym nie mającym początku ni końca rozgardiaszu, nieustannie wirującym różnobarwnym tłumie, który na przemian pokonuje na kolanach kościelne stopnie i okupuje sklepy z pamiątkami, w cieniu bazyliki, gdzie, bywa i tak, w atmosferę skupienia i modlitwy, jakim próbują oddać się przybysze, potrafi wedrzeć się warkot odkurzaczy zasysających pył z kościelnych posadzek – nic nie wydaje się pewne poza jednym: że mała portugalska wioska między majem a październikiem 1917 roku stała się miejscem wydarzeń bez wątpienia nadzwyczajnych, w obliczu których znacznie łatwiej o konkluzję odnoszącą się do ich rangi i niezwykłości, niż znalezienie odpowiedzi na pytanie o ich rzeczywistą naturę. Ta ostatnia pozostanie już zapewne na zawsze częścią Wielkiej Tajemnicy.