Przedmioty na oddziale szpitalnym przemieszczały się przez blisko dwanaście godzin, a do wielu przelotów doszło już rano, przy świetle dziennym. Ich naocznymi obserwatorami w nocy z 18 na 19 czerwca 1993 była liczna grupa pielęgniarek, dwoje lekarzy oraz ksiądz, zaś w tydzień później również reporterzy „Nieznanego Świata”.
Kiedy w 1987 r. – po kilku latach żmudnej, reporterskiej pracy nad dokumentacją faktograficzną największego polskiego fenomenu psychokinetycznego, związanego z osobą Joanny Gajewskiej z Sosnowca, dopisywaliśmy ostatnie strony w maszynopisie naszej książki „NIEUCHWYTNA SIŁA” – nie sądziliśmy, że ze zjawiskami parapsychicznymi o podobnym przebiegu i natężeniu będziemy mieli okazję w nieodległej przyszłości obcować ponownie, tym razem oko w oko. A jednak tak się właśnie stało, zaś początek naszej kolejnej reporterskiej – i przede wszystkim poznawczej – przygody z udziałem nieuchwytnej siły wyznaczył dzwonek telefonu, który pewnego czerwcowego dnia odezwał się na redakcyjnym biurku.
Nie jest łatwo pisać o burzliwych i wielowątkowych wydarzeniach, jakie towarzyszyły ponownemu zamanifestowaniu, w innych czasie i okolicznościach zjawisk, które pragniemy przedstawić w kilkuodcinkowej relacji, wolnej – w naszym zamyśle – od elementów sensacyjnych. Sprawia to w głównej mierze fakt, iż miejscem wspomnianych manifestacji był tym razem szpital, a wielokrotne i długotrwałe paranormalne przemieszczenia przedmiotów – jak wiele na to wskazuje – wiązały się z osobą ciężko chorego młodego pacjenta, o którego życie lekarze i pielęgniarki toczyli kilka tygodni uporczywą walkę.
PO CZASIE: FAKTY RZECZYWISTE I UROJONE
W płaskich, powierzchownych i – jak zwykle w takich przypadkach bywa – pełnych nieścisłości lub wręcz konfabulacji paru relacjach gazetowych, które ukazały się na ten temat na przełomie czerwca i lipca w warszawskiej prasie codziennej (co dotyczy zwłaszcza „Gazety Stołecznej” – lokalnego dodatku do „Gazety Wyborczej”) zachowano na szczęście powściągliwość i umiar przynajmniej pod jednym względem. Nie podano w nich mianowicie adresu szpitala, w którym doszło nieoczekiwanie do równie niezwykłych co gwałtownych w swoim przebiegu wydarzeń. To ważne, jeśli wziąć pod uwagę, że w grę wchodziła tu wartość nadrzędna, jakim jest dobro chorych.
W tamtym momencie ujawnienie miejsca, gdzie raz po raz dochodziło do zjawisk, określanych w literaturze fachowej (zapewne niezbyt fortunnie) mianem poltergeista mogło pociągnąć za sobą trudne do przewidzenia skutki.
Nie można było zwłaszcza nie brać pod uwagę presji psychicznej, w obliczu której znaleźli się nagle lekarze oraz pielęgniarki, obcujący z nieznanym im – i w oglądzie czysto zewnętrznym groźnym, zagadkowym zjawiskiem oraz w pełni zrozumiałego zdenerwowania rodziny pacjenta w momencie, gdy prawdy dłużej nie udało się ukryć.
Z drugiej zaś strony w żadnym razie nie wolno obarczać personelu szpitala winą za to, że pewne przekazy o tym, co działo się przez kilka tygodni na szpitalnym oddziale, zdołały jednak przedostać się do wiadomości publicznej i zostały później w sposób dowolny wykorzystane przez gazetowych tropicieli sensacji. Praktyka dowodzi bowiem, że wszelkie, nawet najściślejsze blokady informacyjne okazują swą skuteczność jedynie na krótką metę. W końcu na tym właśnie polega uprawianie reporterskiej profesji, by zdobyć atrakcyjny czytelniczo materiał nawet wówczas, gdy rozmówcy wzbraniają się przed jego ujawnieniem. Odrębną sprawą pozostaje natomiast etyka piszącego, która powinna respektować reguły deontologii zawodu dziennikarskiego. Niestety, mimo że są one stosunkowo rygorystyczne, często bywają traktowane niefrasobliwie lub wręcz nieprzestrzegane.
W takim kontekście nie ma już doprawdy większego sensu roztrząsania obecnie dylematu, czy opatrzenie w „Gazecie Stołecznej” wspomnianego przed chwilą tekstu tytułem „Nawiedzony szpital” tudzież zilustrowanie go idiotycznym rysunkiem ducha ze strzykawką w ręku – co redagującemu pismo zdało się zapewne szampańskim dowcipem – czyni zadość zasadom etycznym, o jakich mowa. Co się stało, tego już przekreślić się nie da i nie możemy uczynić niczego więcej poza odnotowaniem funkcjonowania w środowisku dziennikarskim niedobrego obyczaju, nakazującego pozyskanie „rajcownego” materiału bez względu na cenę, jaką będą musieli za to zapłacić inni (przypomnijmy podobne praktyki, towarzyszące ujawnieniu się w 1983 r. fenomenu sosnowieckiego).
Jeśli chodzi o nas, przyjęliśmy od początku reguły postępowania jasne i czytelne.
Odwzajemniając zaufanie, jakim obdarzyli nas lekarze oraz pozostały personel szpitalnego oddziału interny, zdecydowaliśmy przede wszystkim, że nie będziemy pisać ani publicznie wypowiadać się na temat wydarzeń, w jakich mieliśmy możność uczestniczyć – do czasu, aż zjawisko wygaśnie i przestanie stwarzać, w subiektywnym odczuciu chorych, ewentualne zagrożenie dla ich zdrowia i spokoju.
Dlatego, mimo że na miejscu incydentów znaleźliśmy się pierwsi, mając możność naocznego obserwowania zjawisk psychokinetycznych – odmawialiśmy konsekwentnie szturmującym nas kolegom, zwłaszcza z prasy codziennej, udzielania jakichkolwiek informacji. Bardzo dokładnie natomiast przez cały czas dokumentowaliśmy poszczególne fazy zjawiska oraz jego przebieg.
Nasza obecność – jak sądzimy – wpłynęła również w pewnym stopniu uspokajająco na atmosferę panującą w tamtych dniach w szpitalu.
Zdarzały się bowiem wówczas i takie chwile, co z ludzkiego punktu widzenia wydaje się w pełni zrozumiałe że była ona bliska paniki. Chcemy wszakże podkreślić dobitnie, że – biorąc pod uwagę gwałtowność, długotrwałość, a w późniejszym okresie także i wyraźną specyfikę manifestacji kinetycznych – postawę lekarzy i pielęgniarek należy ocenić jednoznacznie wysoko. Przez cały czas – co mieliśmy możność obserwować – w podejmowanych działaniach kierowali się oni bezpieczeństwem chorych i ich szeroko pojętym interesem. Mimo licznych zaskakujących incydentów, budzących niejednokrotnie – co tu dużo mówić – strach, personel oddziału internistycznego zachowywał się w sposób godny i odpowiedzialny, za co trzeba mu wyrazić uznanie i szacunek.
Dziś, gdy od tamtych dni dzielą nas tygodnie, gdy chorego – wokół którego, jak wiele na to wskazuje, ogniskowały się zagadkowe zjawiska – nie ma na oddziale (walka o jego życie, przynajmniej do momentu, gdy piszemy te słowa, została uwieńczona powodzeniem) możemy już osadzić naszą relację w określonym miejscu, zwłaszcza, że, jak można sądzić, było ono kwestią czystego przypadku (mówiąc innymi słowy, gdyby owego pacjenta przywieziono gdzie indziej, zjawiska, jakie dały o sobie znać, zamanifestowałyby się właśnie tam). Ostatecznie stało się jednak tak, że miejscem tym okazał się II Odział Chorób Wewnętrznych Szpitala Czerniakowskiego przy ulicy Stępińskiej 19⁄25 w Warszawie.
Dokładny zapis tego, co wydarzyło się w nocy z 18 na 19 czerwca zawdzięczamy przede wszystkim dyżurującej w tamtym momencie na oddziale dr Marcie Noweckiej, która na naszą prośbę sporządziła obszerną i rzeczową relację dotyczącą obserwowanych faktów oraz zjawisk. Uzupełniliśmy ją rozmowami z personelem pielęgniarskim oraz innymi naocznymi świadkami wydarzeń.
Wydarzeń, które – rzecz absolutnie bezprecedensowa – w odstępach kilkunasto‑, a nawet kilkuminutowych trwały nieprzerwanie blisko dwanaście godzin!!!
Zaczęły się bowiem około godziny 23.00, dnia poprzedniego, wygasły zaś dopiero nazajutrz przed jedenastą rano, co oznacza, że przez kilka ostatnich godzin zachodziły przy świetle dziennym i w obecności znacznej liczby obserwatorów.
To, co obecnie zaprezentujemy, jest swoistym diariuszem owej pierwszej nocy, kiedy tajemniczych zjawisk nie łączono jeszcze z osobą chorego, o którym wspomnieliśmy. A oto ten zapis.
23.00−0.30: PINCETY, NÓŻ, ŁYŻECZKA, TŁOK STRZYKAWKI
Jest wieczór 18 czerwca na II Oddziale Chorób Wewnętrznych szpitala przy ul. Stępińskiej w Warszawie funkcję lekarza dyżurnego pełni doktor Marta Nowecka. Towarzyszy jej pięcioosobowy, a więc stosunkowo liczny zespół pielęgniarski (niektóre rodziny pacjentów opłaciły prywatne dyżury). Tworzą go: Ewa Zdunek, Edyta Kamińska, Barbara Zakrzewska, Joanna Karp i jedyny w tym gronie mężczyzna – 25- letni pielęgniarz Krzysztof Przybysz.