To osobowość niezwykle barwna, niemieszcząca się w żadnych schematach i ramach. Kobieta niezwykła, o wielu talentach oraz mnogości zainteresowań. Jej wyobraźnia nie zna granic, a w kreatywności trudno jej dorównać. Zawsze oryginalnie ubrana – czy jest to sukienka ozdobiona wizerunkami kotów, czy płaszcz niczym skrzydła motyla. Takie są jej modowe projekty. Do tego kolorowe buty – czasem każdy glan w innym kolorze. I oczywiście idealnie dopasowana torebka, jedna z 300 tworzących jej kolekcję. Torebki są bowiem znakiem rozpoznawczym Steni Dyduch z Tychów, bo o niej tu mowa.
Steampunk, upcykling, asamblaż, inspiracje twórczością australijskich Aborygenów – to wszystko i jeszcze więcej znajdziemy w jej obrazach i instalacjach, a także w innych pracach, na przykład modowych, jak torebki czy stroje.
Niekiedy to wręcz szalone stylizacje, co wymaga wyobraźni i cierpliwości, by – tworząc – połączyć tak różne elementy w niepowtarzalne dzieło. Stefania jest także videoblogerką, propagatorką śląskich tradycji, kolekcjonerką rzeczy niezwykłych, autorką scenariuszy i aktorką amatorką
Przewodnik – gawędziarz
Od 17 lat pracuje w Tyskich Browarach Książęcych jako przewodnik oprowadzający po polsku, niemiecku, rosyjsku i w gwarze śląskiej. Bez przerwy od 4 wieków warzone jest tu piwo Tyskie. To perła architektury, a jednocześnie nowoczesny browar. W zabytkowym pubie zdegustować można świeżo uwarzone piwo. W sali Browarium odbywają się koncerty i grane są spektakle, niekiedy według scenariusza Steni, w których ona także występuje.
Jak tu trafiła? Gdy przeszła na nauczycielską emeryturę, nie wyobrażała sobie biernego trwania. W Tyskich Browarach akurat szukano przewodnika z dobrą znajomością języka niemieckiego. Uznała, że to idealne dla niej zajęcie. Trochę wymiękła, gdy okazało się, że musi opanować ok. 300 terminów z zakresu piwowarstwa. Dla upartej Steni nie było to jednak przeszkodą.
Kilka lat temu powstał pomysł, aby w ramach oprowadzania wycieczek propagować gwarę śląską. Nie było to takie proste. Najpierw czwórka przewodników tłumaczyła na język śląski teksty wygłaszane podczas oprowadzania. Potem poprawność językową sprawdzał historyk regionalista Tomasz Wrona.
– Przy okazji okazało się, że nie ma czegoś takiego jak jednolita gwara śląska. Chociażby „rogolka” (drewniane mieszadło w kształcie gwiazdki) – tak określane w Tychach, w Chorzowie Batorym (skąd pochodzi Stenia) to „kwyrlok” – wyjaśnia S. Dyduch.
– Miałam problem – kontynuuje – z przetłumaczeniem słowa tankofermentory, czyli tanki fermentacyjne. Jest to wielka blaszana putnia, w której się geruje, czyli fermentuje. No to wyszła mi „putnia gerowa”. Moje określenie trafiło do almanachu „Konkursu na najpiękniejsze śląskie słowo”.
Studio bifyj.pl
Stenia jest nie tylko wspaniałą gawędziarką jako przewodnik, ale też jako videoblogerka. Ma na YT swój kanał o nazwie bifyj.pl (oznacza to po polsku kredens kuchenny). Wywaliła z kuchni PRL-owską meblościankę i postawiła stary artdecowski kredens, który po odnowieniu stał się tłem do jej filmów po śląsku. Ostatnio kanał trochę zamarł, bo pochłonęły ją inne działania artystyczne i choroba. Jest tam ponad 300 filmów w gwarze śląskiej. Założyła go, aby ocalić śląską kulturę: – Bo my, Ślązacy, mamy wiele wspólnego z Aborygenami. Najpierw tępiono w szkołach nasz język, który jest tak naprawdę staropolski, a post factum nagle jesteśmy wow!!! – uważa blogerka.
Mini-happeningi
Jako Ślązaczka od 7 pokoleń posiada piękne tradycyjne stroje. Tak ubrana często oprowadza wycieczki. Niekiedy lubi powygłupiać się kreując mini-happeningi. Zakłada śląski strój i jedzie np. do Katowic, aby pochodzić sobie po ulicach i obserwować, jak reagują ludzie. Reakcja zawsze jest pozytywna. Pewnego razu zabrała ze sobą miotłę, do której domontowała klakson i wsiadła do autobusu. Komentarz kierowcy był bezbłędny: – Co, silnik się wiedźmie popsuł? Ale nim powędrujemy po jej wystawach, przypomnimy jak wszystko się zaczęło.
Korzenie i rodzinne kody
– Pierwsze, co pamiętam, to utyskiwanie taty, że nie jestem chłopakiem; uwagi babci Any: „Ona ci się nie uchowo” – wspomina Stenia. – Także komentarze siostry: „Dałby nam Pon Boczek, aby takie szpetne dziecko, ryszawe (rude) i z taki nosem jak jako Heksa (po polsku czarownica) się uchowało. I całkiem odmienne słowa mamy: „Jak się urodziłaś i spojrzałam w twoje oczy, to wiedziałam, że dokonasz czegoś niezwykłego”.
Starała się więc i co pewien czas pytała: – Mamo, co to ma być? Matura? Wygrane zawody pływackie? Kurs recytatorski? Dyplom magistra? Świetna praca? „Ustrzelone” w warunkach PRL‑u mieszkanie? Certyfikat do oprowadzania zagranicznych wycieczek w biurze Juwentur? Praca pilota wycieczek? Komiks napisany w gwarze śląskiej? Wystawa „Śląsk w starej fotografii”? Mama niezmiennie odpowiadała: – Nieee, to nie TO.
W dniu jej śmierci Stenia zdała egzamin w Instytucie Goethego z języka niemieckiego i otrzymała uprawnienia do nauczania tego języka w szkole, w której już uczyła przedmiotów zawodowych. Nie zdążyła tym razem zapytać mamy i do dziś nie wie, co by TO miało być? W efekcie wciąż tego poszukuje. Ale cofnijmy się do początków.
Dorośli często traktują dziecko przedmiotowo, uważając, że pewnych rzeczy nie słyszy i nie koduje. A ona słysząc teksty o braku zdrowia czy urody, z determinacją myślała, że będzie silna i wszystkich przetrzyma. Utrapieniem stało się dla niej imię Stefania. Zawdzięczała je siostrze babci Any, Helenie, która, gdy dziewczynka się rodziła, zaczytywała się w Trędowatej Mniszkówny. Postać Stefci Rudeckiej urzekła ją do tego stopnia, że wymogła na rodzicach, by małą tak nazwali. – No, zrobiła mi tym niemałą krzywdę, bo jak się rymuje Stefka? Stefka – ruda marchewka – z irytacją dodaje Stenia. W technikum było jeszcze gorzej, cytowano jej bowiem Boya: – I tak dostał takiej manii, że chciał tylko do Stefanii.
Poród odbył się w domu, bo kto by tam wówczas chodził rodzić do szpitala. Odebrał go tata, zapewne z ciekawości, czy to chłopak. Chyba był pierwszym na owe czasy facetem, który odważnie przyjął poród żony.
– Mam nawet jego zdjęcie, jak stojąc trzyma mnie w objęciach i uśmiecha się. To był ten rzadki moment, bo stale go wkurzałam, więc się raczej nie śmiał – dodaje moja rozmówczyni. – Na placu wedle familoka – jak by to po śląsku rzec – same synki, a ja byłam jedyną dziewczyną. Wszyscy mniej więcej w jednym wieku, choć ja trochę młodsza, a naszą pierwszą mową był język śląski. Ja obdarzona największą fantazją, a dzięki marzeniom taty o synu posiadałam prawdziwy, zrobiony przez niego łuk, colt z komisu i pelerynę Zorro uszytą przez mamę. Od początku więc uważałam, że należy mi się przywództwo. Wyglądało to mniej więcej tak: „Stefka, pojdź się bawić!!! – wołała dzieciarnia. – „A byda wodzym?” – dopytywała. – „Niyyy!!” – „To ćiście”. Dialog się powtarzał kilka razy, w końcu dzieciaki wymiękały: „No dobra, bydziesz tym wodzym”.
Zabawy wymyślała przednie i ta inwencja została jej na całe życie. Swoją odrębność poczuła dopiero w szkole. W tamtym czasie nauczyciele mieli nakaz pracy, a na Śląsk przysyłali biedulki z centrum Polski. – One nie rozumiały nas, a my ich. Stanowiło to nieustające źródło uciechy – wspomina Stenia. – Najlepszy w tym był Jorguś, który kiedyś zapytał polonistkę (nazywaliśmy ją od nazwiska Apluzina, czyli pomarańcza): – Mocie, pani, doma zdrzadło? (lustro). Apluzina, nie wiedząc co to, na wszelki wypadek odpowiedziała: – Nie mam. A Jorguś: – Toż bez to, pani, mocie odwaga na ulice wylyźć.
Stenia też podpadła nauczycielce używając konsekwentnie określenia wewiórka zamiast wiewiórka. Zadrwiła kiedyś oświadczając, że Jorgusia nie ma, bo poszoł na plac pod klopsztanga (trzepak). Nie rozumiejąc nic z tego nauczycielka wezwała mamę skarżąc się, że córka bardzo brzydko mówi. Ta zdumiona odparła po śląsku: „Jerona kandego, kaj ta dziołcha ro słyszy? Dyć my doma blank piyknie godomy”. Mama zrobiła ją trochę w konia – śmieje się Stenia – bo dom był pełen książek, stało pianino, na którym starano się mnie nauczyć grać. Tato dopiero zdał powojenną maturę. Oboje rodzice władali niemieckim, ale naszym językiem ojczystym był śląski i takowym posługiwaliśmy się w domu. Babcia Ana nie potrafiła po polsku. Pamiętam zabawną historię, jak szła do apteki na piechotę, bo było jej szkoda piontki na banka (50 groszy na tramwaj). Chciała kupić dwie paczki rumianku. Po naszemu to kamelki. Po drodze cały czas myślała, jak się one nazywają po polsku. Nagle zobaczyła reklamę papierosów Camel i wielbłąda. Uradowana weszła do apteki i mówi: „Dejcie mi, pani, dwie tytki wielbłądków”. Ostatecznie dostała te swoje kamelki.
Biblioteka i co z tego wynikło
Kiedy nauczyła się czytać (nie stała za tym szkoła, tylko tata, który na zawsze pozostał jej guru, jeśli chodzi o dobór lektur), mama zaprowadziła ją do dziecięcej biblioteki. Mieszkali w Chorzowie Batorym, który tata po dawnemu nazywał Hajduki Wielkie, a biblioteka znajdowała się jeden przystanek od domu. Mama miała ukryty cel, by odciągnąć niesforną dziewuchę od pomysłów, które wciąż rodziły się jej w głowie jako wodza placu. Miała jakieś 7 lat, kiedy tata przygotowywał się do eksternistycznej matury. Mieszkanie było zawalone wszystkim, co dało się czytać. Szybko więc opanowała pierwsze literki. W dzisiejszych czasach dzieci w tym wieku już składnie czytają, ale wtedy tak nie było. Czuła mocna ekscytację z powodu nowej przygody. Mama obiecała, że będzie mogła sama chodzić, aby wypożyczać książki, a po drodze wstępować do syfoniarni.
– W czasach PRL‑u mieliśmy szklane syfony z kranikiem u góry. Napełniało się je w specjalnym punkcie. Przynosiło się pusty, płaciło 2,20 zł i natychmiast dostawało inny pełny – snuje wspomnienia Stefania. – Było to doprawdy intrygujące, bo syfony nie były jednakowe. Wszystkie wprawdzie miały zielony kolor, ale jedne bardziej, inne mniej intensywny, jedne pokarbowaną powierzchnię, a jeszcze inne gładką. Sama wyprawa po syfon zajmowała sporo czasu. Najpierw patrzyłam bowiem przez puste szkło na niebo, drzewa, domy, ludzi, potem to samo robiłam przez pełny syfon. Tak budziła się wyobraźnia przyszłej artystki. Wreszcie mama zapisała ją do biblioteki, a ponieważ była mała, początkowo mogła wypożyczać jedną książkę.
Do dziś pamięta swoją pierwszą dziecięcą książeczkę: O baranku, co spadł z nieba. Mimo że spoglądając na świat poprzez szkło syfonu wymyślała niestworzone historie, uznała, że w książce nie powinno być takich głupot. Mało uprzejmie poinformowała siwowłosą bibliotekarkę, że na niebie nie ma baranków, a chmury to para wodna i z tego jest czasem deszcz. Była tego absolutnie pewna, bo tata tak jej powiedział. Mama z uciechą przyglądała się całej scenie, bo zaprawiona była w bojach z córką. W dodatku w momentach przejęcia czy zdenerwowania mała Stenia godoła po śląsku. Wypaliła więc: – A co wy mi sam, paniczko, za głupoty pleciecie? Dyć baranki to się pasom na łonce, widziałach we Wiśle, a na niebie to je para wodno, tako, jak ze czajnika, jak się skropli – bydzie loło. Na to bibliotekarka zwątpiła, czy mała w ogóle potrafi czytać? Elokwentna panienka niewiele myśląc odparowała po śląsku: – Jasne, że poradza. Nad wami, paniczko, stoi napisane, że sam mo być cicho, po co tak głośno godocie? Na poparcie umiejętności czytania, głośno przeczytała kilka zdań całkiem płynnie, nawet bez śląskiego akcentu. Bibliotekarka w końcu poddała się i dziewczynka dostała do rąk, jak się później okazało, swoją najukochańszą książkę Karolcia Marii Kruger.
– Od tego momentu moje życie zmieniło się – przyznaje Stenia. – Myślę, że każdy autor, gdyby usłyszał, że jego książka zmieniła czyjś los, czułby się spełniony. Przez całe dorosłe życie już wierzyłam, że jak się czegoś baaardzo chce, to spełnia się to. Może już wtedy odkryłam, że magia to fizyka kwantowa, której nie znamy?
Po powrocie do domu zasiadła do lektury, która okazała się być magiczną. Tytułowa Karolcia znalazła podczas malowania mieszkania błękitny, fasolkowaty w kształcie koralik, który… miał moc spełniania życzeń. Niestety po każdym z nich bladł i ostatecznie znikł. W dodatku na koralik czyhała podła czarownica Filomena.
Czarodziejska kulka i narodziny magii
Stenia książkę, która ją zafascynowała, przeczytała dla pewności jeszcze dwa razy, a potem usiadła w kącie i zaczęła myśleć: Muszę mieć taki koralik. Dziś powiedzielibyśmy, że nieświadoma tego, podjęła się kreacji rzeczywistości w stanie zmienionej świadomości.
– Co to za głupi kształt fasolki? – kombinowała mała. – Ma być duży, okrągły. Kolor błękitny może zostać, złote błyski też. Absolutnie nie może znikać, no i koniecznie MUSI spełniać życzenia. A Filomeny w Chorzowie nie ma, co to za imię?
Ponoć siedziała tak w kącie dwie doby, nie ruszając się, nie reagując. Dziś zastanawia się, co było z toaletą. Jak z oddali słyszała jedynie poirytowany głos taty, który mówił, że zawsze podejrzewał, iż z córka cosik niy tak. A głos mamy zapewniał, że jej to przejdzie.
Gdy wreszcie po dwóch dniach wydobyła się z kąta, mama ją domyła i wysłała do szkoły. Na pytanie nauczycielki, czemu jej nie było, nie wiedziała, co odpowiedzieć. Te dwa dni po prostu wypadły jej z życiorysu.
Był styczeń, a w sierpniu mieli malować mieszkanie. Dziewczynka o koraliku Karolci zupełnie zapomniała. Pani z biblioteki polubiła ją, wręcz zaprzyjaźniły się. Mała wypożyczała nawet po trzy książki naraz, przestała też gadać do bibliotekarki po śląsku, żeby jej nie stresować.
W ramach przygotowań do malowania tata poodsuwał meble, aby malarze mieli dostęp do ścian. A wtedy – pomiędzy szafą a tapczanem – Stenia nagle zobaczyła JĄ. Pyszniła się tam duża, błękitna kulka o średnicy kilku centymetrów, nadziana na gruby miedziany drut. Ucieszyła się i wcale jej to nie zdziwiło, wszak CHCIAŁA. Wprawdzie koralik Karolci był za szafą, a tu pojawił się pomiędzy, ale kto by tam patrzył na topografię. Porwała więc swoją zdobycz i wypowiedziała pierwsze życzenie – ma być niewidzialna, żeby jej nie zapędzili do jakiejś pracy. Czy zadziałała kulka, czy prace były jednak nie na jej siły, ale dano jej spokój. Kolejne życzenia dziewczynki okazały się raczej głupiutkie – żeby nie pytali, żeby nie było klasówki, żeby rodzice nie dowiedzieli się, że znowu urwała się ze szkoły
Uciekała, bo było nudno. Włóczyła się po łąkach, ugorach, nawet śmietniskach – po kolorowe szkiełka, przez które świat wyglądał INACZEJ. To dziecięce zbieractwo dziwnych skarbów okazało się twórcze w dorosłym życiu. Dziś gromadzi różne zaskakujące drobiazgi, nieraz podrzucane przez znajomych, które potem stają się elementami artystycznego dzieła.
Wówczas zawsze miała kulkę przy sobie na wszelki wypadek, gdyby szybko potrzebowała realizacji jakiegoś życzenia. W dużej mierze zajmowała się sama sobą, gdyż rodzice mało poświęcali jej uwagi. Tata zachorował na serce i jeździli po lekarzach. Babcia też nie miała dla niej zbytnio czasu.
W wieku 8 lat rodzice zapisali ją na basen. W Katowicach bowiem była piękna pływalnia, gdzie nauczyła się pływać. Docierała tam sama i sama wracała. Dziś to nie do pomyślenia, by 8‑latka jeździła tramwajem i przebierała się w szatni bez mamusi, pływała godzinkę, dwie. Włosów też nikt jej nie suszył.
Ale po drodze miała jeszcze jedną uciechę. Mimo danych mamie obietnic, że tego nie będzie robić, chodziła kupować fantastycznie pyszne ciastko do knajpy, która znajdowała się naprzeciwko basenu. Potem szła w okolice starego dworca (co też było zakazane), gdzie na rogu mieścił się antykwariat z takimi niesamowitymi rzeczami. Stała i patrzyła, patrzyła… Za którymś razem właścicielka, widząc rozmarzony wzrok dziewczynki i jej szczere zainteresowanie, zaprosiła Stenię do środka. Zaczęła opowiadać o różnych rzeczach, co to jest, do czego służyło, z jakiego materiału jest zrobione. Dziewczynka chłonęła tę wiedzę zapamiętując absolutnie wszystko. Dopiero po latach odkryła, że tak po prostu ma. Zapamiętuje jak leci, ale tylko to, co usłyszy. Myślała, że ta umiejętność dotyczy każdego człowieka. W tamtym antykwariacie zetknęła się z innym światem. Obiecała sobie wtedy, że kiedyś będzie mieć te wszystkie skarby.
Gdy zaglądamy za próg mieszkania Stefanii Dyduch, do oddania jego nastroju, jakże pasują słowa piosenki Hanny Banaszak:
W moim magicznym domu
wszystko się zdarzyć może…
Spełniające się marzenia
Wracając do kulki, ma ją do dziś. Jak już powiedzieliśmy, pierwsze życzenia były głupiutkie. Potem zaczęła być ostrożniejsza, bo… spełniały się. Czasem wieszała ją na łańcuszku i nosiła, ale to było niebezpieczne, bo kulka zwracała uwagę. Każdy macał i pytał, skąd ją ma. Jeśli opowiadała szczerze swoją historię, to w oczach pytającego widziała, że uważa ją za stukniętą.
Jako dorosła opisała tę przygodę na łamach czasopisma WRÓŻKA, w ramach konkursu MARZENIA się spełniają. Otrzymała pierwszą nagrodę. A jeśli chodzi o jej pragnienia… no cóż. Pod wpływem książek (przeniosła się już do biblioteki dla dorosłych) zrobiła sobie LISTĘ MARZEŃ – co chciałaby w życiu zobaczyć. Nie były to kraje, ale konkretne obiekty i miejsca: porcelanowy bukiet hrabiny Cosel i manufaktura porcelany w Meissen • Wielka Cysterna w Stambule (Yerebatan Saray) • manufaktura szkła na wyspie Murano • fontanna w Bakczysaraju • obraz Madonny Sykstyńskiej w Galerii Drezdeńskiej • Uluru, czyli Red Rock w Australii i wiele innych.
Prawie wszystkie zrealizowała, na pierwszym miejscu stawiając Wielką Cysternę. Australii niestety nie odwiedziła.
Start w dorosłość
– Mam wrażenie, że nigdy nie byłam dość dorosła, ani dość dojrzała, aby przyjąć życie tak, jak każdy normalny człowiek. Może to dobrze? – rozmyśla Stein. – Do dziś uważam, że żyję w jakiejś bajce, historii, którą sama sobie piszę. Tworzyła zawsze, ale w czasach, kiedy dorastała, rodzice nawet widząc zalążki talentu córki, uważali, że plastyk to nie zawód. Zdobyła więc wykształcenie techniczne i tytuł magistra mechaniki w zakresie konstrukcji maszyn. – Szczęśliwy rocznik, z którym przyszło mi studiować – wspomina Stenia. Na studiach trafiła do zabawowej grupy.
– Wtedy głównie bawiliśmy się, a wodzem znowu byłam ja – zanurza się we wspomnieniach Stefania. – Gdy oglądam moje zdjęcia z tamtych lat, już kolorowe, to widzę, że dziewczynie na nich urody nie brakowało. Burza długich, rudych loków, których nie udawało się rozczesać zwykłym grzebieniem, zgrabna, a ocz… jeszcze nie było w nich tego okna, przez które patrzy dusza.
Na roku studiowała tylko garstka dziewcząt. A ona, taki gagatek w mini, dobrze wiedziała, do czego służy uroda. Kokietowała i podrywała chłopaków. Gdy na roku pojawił się Tadeusz, jej przyszły mąż, zakochali się w sobie od pierwszego wejrzenia i szybko stali się parą. Z uciechą oboje dręczyli figlami asystenta od filozofii. Tadzio malował na tablicy niezwykłego ptaka przypominającego pterodaktyla, a ona znienacka zadawała dziwne pytania. Kiedyś oświadczyła, że streści wywód Kartezjusza, rzecz jasna na ocenę. Aktywność ta zachwyciła asystenta. Gdy zadowolony szykował się do wystawienia oceny, dziewczyna zaczęła pleść niestworzone, jak na owe czasy, rzeczy. Stwierdziła, że świat wokół nas nie istnieje, a Kartezjusz pierwszy to odkrył, my zaś, ludzie, tworzymy rzeczywistość taką, jaką chcemy. To nasze myśli stwarzają świat. Nikt się nie odezwał, wszyscy czekali na przerwę, asystent również. Dostała piątkę nie wiedząc, że za 40 lat powstaną filmy sf, a nawet teorie naukowe, które poniekąd będą potwierdzać ówczesny, jak sądziła, wygłup.
Studia ukończyło 36 osób, a początkowo było 104. Spotykają się czasem do dziś. Prawie wszyscy z nich mieli zacięcie artystyczne. Niektórzy poszli w sztukę zawodowo. – Co stało się z tą naszą artystyczną ekipą? – ciągnie Stenia. – Otóż mało kto został po studiach nauczycielem. Ja, jako jedna z niewielu, chciałam uczyć na serio. Reszta rozbiegła się po dziwnych miejscach i zawodach. Jest muzyk, rzeźbiarz… kto by tam za nimi trafił. Najbardziej sławny z grupy to znany rzeźbiarz, Aleksander Majerski, którego niesamowite, kolosalne i tematyczne rzeźby wystawiane są także zagranicą i sprzedają się dosłownie na pniu, tuż po wernisażu.
– Olek nie poddał się nawet, będąc na onkologii – z uznaniem wspomina Stenia. – Malował grafiki byle czym i albo obdarowywał nimi, albo sprzedawał, nie tracąc ducha i odwagi. Przyznam, że kiedy zaniemogłam na to samo, brałam z niego przykład. Wtedy, w 2023 roku, powstały właśnie moje aborygeńskie obrazy malowane techniką kropkową – przyznaje artystka.
– Jeśli chodzi o twórczość i sztukę, moje działania to czasem jakiś wiersz, wyrób biżuterii z miedzi, wystawy, dużo własnych projektów modowych, malowane skóry, buty martensy stuningowe aż do przesady, torebki steampunk własnej produkcji, najróżniejsze projekty realizowane w Muzeum Tyskich Browarów Książęcych, napisanie i wystawienie własnej sztuki w czasie pandemii, pod tytułem: „Opowieści zamkniętego lasu” (w domach kultury Kobiór, Bieruń, Wilkowyje), a którą dziś występujący wówczas aktorzy amatorzy określają jako proroctwo. Biorę udział w castingach, czasem wygrywam. Nie chodzi mi o aktorstwo, a raczej o obserwację ludzi, jak ich jara nadzieja, że zostaną aktorami.
Kolekcjonerskie pasje
Dziecięce zbieractwo małych skarbów w dorosłym jej życiu przerodziło się w kolekcjonerską pasję. To nie tylko tradycyjne śląskie stroje i różnego rodzaju detale. Zbiera marionetki, kukiełki i kukły. Szczególnie pasjonuje ją teatr indonezyjski Wayang Golek. Ma kilka marionetek z przełomu XIX i XX wieku. Kolekcjonuje również instrumenty ludów prymitywnych, w tym aborygeńskie didgeridoo (co można przetłumaczyć na polski jako długi penis).Jest to rodzaj długiej, mierzącej 110–140 cm, drewnianej tuby. Nawet trochę potrafi na nich grać, choć to męski instrument.
Niektóre sama skonstruowała, na przykład diabelskie skrzypce – instrument kaszubski perkusyjny, czy brazylijski berimbau. Jest na etapie tworzenia burczybasa, do czego zainspirowała ją pewna pani z Kaszub.
Kolekcję tę wykorzystuje odwiedzając na zaproszenie przedszkola, szkoły i kluby. Opowiada, jak powstał dźwięk (napisała o tym nawet bajkę dla dzieci), czy snuje w czasie pokazu historie marionetek.
– Zawsze marzyłam, aby posiadać katarynkę, jednak nie było mnie na to stać – przyznaje. – „Zgapiłam” więc zewnętrzną budowę z internetu i odtworzyłam, a do środka wstawiłam muzykę z mp3. Najzabawniejsza jest korba ze starej studni z Bieszczad. Do różnych gmin wysłała informację, że posiada ten oryginalny instrument. W efekcie zaproszona została na dożynki do Kobióra. Naturalnie miała też stosowny strój regionalny i dwa różne glany – czarne i różowe. Jej działalność artystyczna przełożyła się na otrzymanie tytułu Osobowość Roku w Dziedzinie Kultury bodaj w 2017.
Kopertki nadziei
– Naprawdę jestem dumna z jednej rzeczy. Serio – zdradza artystka.
Gdy nastał czas pandemii, patrzyła ze zgrozą na smutnych zamaskowanych ludzi, z oczami wbitymi w ziemię. Postanowiła z tym coś zrobić. Wierzy, że jak uratuje się jednego człowieka, to ratuje się cały świat. Przypomniała sobie, czego nauczyła się, jak była mała. Robiło się wówczas okładki na książki i zeszyty z szarego pakowego papieru. Na to lało się masę zrobioną z mąki i farby, gniotło, a po rozprostowaniu suszyło.
Wszak był to czas covidu i muzeum zamknięto. Siedziała więc w domu. Zrobiła wtedy taki papier, pocięła go na małe kawałki i wyczarowała maleńkie kopertki wielkości pudełka zapałek. Wkładała do nich słowa otuchy – pisała po jednym WŁASNYM zdaniu, typu Nie bój się, W życiu najważniejsza jest miłość, Świat jest taki jak myślisz, że jest itp. Z jednego arkusza wychodziło pięćdziesiąt sztuk. Potem szła bądź jechała busem i rozdawała te złote myśli ludziom. Co ciekawe, czasem miała informacje zwrotne, że w ten niezwykły sposób uratowała czyjeś małżeństwo lub ktoś miał bardzo dobry dzień. Do dziś rozdała ponad 3 i pół tysiąca kopertek. Zostało to nawet opisane w gazecie.
Torebkowy zawrót głowy
Torebki to ulubiony detal artystki, swoisty znak rozpoznawczy, zawsze dobrany do stroju i butów. Pierwszą torebkę dostała od mamy mając cztery lata, a jako szesnastolatka, wzorując się na popularnym magazynie mody, sama zrobiła sobie jedną. W tym celu pocięła skórzany płaszcz mamy, a rączkę wyczarowała z rzemienia napędowego babcinej maszyny do szycia. Babcia była krawcową, a Stenia przyglądała się jej pracy od trzeciego roku życia. Przeglądała zeszyty mody z XIX wieku i nowoczesną wówczas Burdę.
Dziś kolekcja torebek wynosi ponad 300 sztuk, a jej mieszkanie wygląda jak małe muzeum. Te wymyślne okazy wiszą wszędzie – na ścianach, niekiedy w ozdobnych ramach, nawet pod sufitem. Różnego kształtu i wielkości, wykonane są czasem z nietypowych materiałów, a pochodzą z rożnych epok. Jest w stanie opowiedzieć historię każdej z nich. Jak ją zdobyła lub stworzyła, jakie miejsce zajmuje w historii mody. Wiele informacji znajduje w Encyklopedii torebek. Jedna, niewielka i typowo balowa jest niczym rycerska kolczuga, ale wykonana z delikatnych oczek. Inna, w stylu art déco powstała w latach 20. XX w.. Jest zrobiona z aluminium i ozdobiona motywem egipskim, który nawiązuje do głośnego odkrycia grobowca Tutanchamona przez Cartera. Przypomina to, jak drogim tworzywem był wówczas ten lekki metal. W zbiorach Steni podziwiać możemy też inne torebki: z celuloidu i wcześniejszą, z bakelitu, zawleczek od puszek piwa, zamków błyskawicznych, jaśniutką z gęsiej skóry, czy małą czarną na żetony do kasyna w Monte Carlo. Znajdują się tam egzemplarze z lat 20. w kolorze benzyny rozlanej na asfalcie, z pleksi i z masy perłowej, nawet z ołowiu. Wiele okazów to sztuka dla sztuki. Niektóre z nich wykonała sama. Wyszukuje ciekawe torebki w szmateksie, a potem je modyfikuje i dekoruje. Tak powstały te w kształcie książki, starodawnego telefonu, volkswagena garbusa, a nawet sportowego buta. Szukając ciekawych modeli w internecie, zauważyła kiedyś torebkę identyczną jak zaginiona jej mamy. Mama zawsze podpisywała swoje M.K. – Marysia Kulawik i na tym egzemplarzu te litery znalazła. I tak, choć zniszczona, torebka wróciła do niej po 60. latach. Była tym bardzo wzruszona.
Steni Dyduch marzy się prawdziwe muzeum na jej kolekcję. Na razie torebki bywają pokazywane publicznie na różnych wystawach. Jednak to tylko jedna z jej pasji, o których za chwilę.
Aborygeńskie inspiracje
Większość punktów z LISTY MARZEŃ artystka zrealizowała. Nie zdążyła jednak odwiedzić Australii, z powodu pandemii i zdrowia. Najpierw na 90 sekund stanęło jej serce, był to tak zwany blok trzeciego stopnia, a potem nagle pojawił się rak złośliwy wargi… Muzeum po pandemii już otwarto, znowu pracowała, a tu taka niespodzianka!
I wówczas postanowiła zająć się wirtualną wizytą w Australii. Słuchała muzyki na didgeridoo, a jest ona bardzo klimatyczna. Czytała o Aborygenach, ich spojrzeniu na świat, wierzeniach, malarstwie i… pomyślała, że jest jak oni.
W przerwach od malowania ogarniał ją strach, już trochę napatrzyła się na chorych i wiedziała, że ta operacja to nie pikuś, potną jej pół twarzy, może długo nie będzie mogła mówić, a wszak pracuje mówiąc. Aby zagłuszyć strach postanowiła iść tropem Aborygenów, którzy zaklęli swój świat w malarstwie kropkowym, stosują cztery święte kolory: czarny, biały, żółty i brunatny. W swoich obrazach postanowiła rozszerzyć spektrum barw do szerszej gamy, ale nie miała na czym malować. I tu znów zadziałał pan Przypadek. Z kontaktów w telefonie wybrała losowo jeden, do koleżanki Oli, mówiąc, że chce malować, ale nie ma na czym. A ona odparła: – Jesteś chyba czarownicą. Właśnie rozmontowaliśmy kuchnię. Mam 33 płyty mdf. Dam ci je. Chcesz? Oczywiście chciała. I tak zaczęło się jej aborygeńskie tworzenie, które trwało prawie siedem miesięcy. Z głośnika leciała australijska muzyka, a ona malowała. Chodziła do pracy, jeździła na badania do szpitala do Oświęcimia. Po każdym Uff, nie ma przerzutów, siadała i znowu malowała. A strach czaił się za plecami, co będzie dalej. Wreszcie konsylium – początek lipca 2023 roku. Ordynator zaczął kreślić na jej policzku kreski, informując, jak będzie wyglądało cięcie, i wyznaczył termin operacji na 5 lipca. Pomyślała, że sezon turystyczny właśnie w pełni, a ona dostała rolę w spektaklu granym w Muzeum – Nocne Zwiedzanie. A tu profesor mówi o pocięciu twarzy. Po cichu postanowiła, że na operację zgłosi się dopiero po sezonie.
Zaczątek aborygeńskiej serii był jakby dwuczęściowy. Jeden związany z wykluwającą się chorobą. Dowiedziała się, że ma raka, czeka ją niemiła operacja, więc potrzebowała zanurzyć się w jakąś artoterapię. Jednocześnie synowa przygotowywała na uczelni event o Australii. Postanowiła więc podciągnąć klimat imprezy i tak powstały pierwsze prace. Jeszcze nie wiedziała wówczas, iż cykl stworzy mistrzowska liczba 33 obrazów.
– Starałam się nie myśleć, że potną mi twarz, oszpecą, że może nie będę mogła pracować jako przewodnik… więc malowałam i malowałam – zdradza malarka.
I znowu pan Przypadek objawił się już następnego dnia. Oprowadzała właśnie niemiecką grupę i po wycieczce podeszła do niej jedna z pań, pytając czy Stenia wie, że ma złośliwego raka wargi. Odpowiedziała, że wie i że za dwa dni idzie na operację. Kobieta odetchnęła i przedstawiła się, że jest chirurgiem w szpitalu w Monachium i robi właśnie takie zabiegi. Zaczęła kreślić palcem na policzku Steni te same linie, co ordynator dwa dni wcześniej, mówiąc, że nie można z tym zwlekać.
– Więc udałam się na tę operację – stwierdza Dyduch. – Po zdjęciu szwów, a było ich mega dużo, dalej malowałam. Poszłam też do pracy i miałam wystawę moich 33 aborygeńskich obrazów. Pomalowała również mnóstwo kamieni z Soły i nawet 30 bumerangów. Wystawę otwarto 27 września 2023 roku podczas Światowego Dnia Turystyki. Trwała ona do końca roku w Tyskich Browarach Książęcych.
Aborygeńskie prace powstały w okresie od marca do połowy sierpnia 2023 roku. Obrazy są magiczne, niektóre z nich – jak mówi Stenia – to takie kamienie milowe na jej drodze życia. Związane są, na przykład z dniem wyjścia ze szpitala, czy dniem, w którym obejrzała film Mój przyjaciel ośmiornica. – OOOOO, ośmiornica – tu dowiedziała się, że ma raka, OOOO, meduza – tu wypuścili ją ze szpitala. Uważa, że ośmiornica to jej najbardziej udany obraz. Ludzie nie wiedzą, jaka trauma za nim stoi. Chciano go kupić, ale obraz na samym początku zaklepał jej szef.
Co ciekawe, obrazy, którym dała wiele emocji, tj. strachu, ulgi, podziwu, wzbudziły wiele zainteresowania, choć nie były nijak podpisane. Na wystawie zamieściła wiele różnych informacji o Aborygenach, o tym na przykład, że jeszcze w drugiej połowie XX wieku byli wpisani do Wykazu fauny i flory Australii. Poparła to zdjęciami zaczerpniętymi z internetu. Wystawę otwierał wiersz aborygeńskiej poetki, który można nazwać Odą do białego człowieka.
Aborygeni fascynowali ją od ponad 20 lat. To zapewne najstarsza kultura na Ziemi, ostrożnie licząc może mieć 35 tys. lat, choć obecnie tę cywilizację i jej abstrakcyjną twórczość datuje się nawet na ponad 65 tys. lat. Długo byli traktowani jak nieludzie i poddawani skrajnej eksterminacji. Czas ten określa się dziś jako czas wstydu. Strzelano do nich jak do zwierząt. Zachowały się zdjęcia, gdzie Aborygeni stoją zakuci w kajdany, ze stalowymi obrożami na szyi. Zapędzono ich do rezerwatów, mieszając klany, a więc i języki. Sklepik z jadłem białego człowieka zaopatrywano tam raz na 12 miesięcy. Aborygeni wytrzebieni zostali też przez niedożywienie i alkoholizm. Piękne, malowane kropkami obrazki potrafią oddać turystom za puszkę piwa.
Gdy Aborygeni stanowią dziś zaledwie 3% populacji kontynentu, robi się wielkie wow!!! Świat zachwyca się ich malunkami i muzyką.
Malarstwo kropkowe to dla młodych Aborygenów rodzaj inicjacji. Aby namalować swój wewnętrzny obraz, młody człowiek musi udać się na tzw. out back i zdobyć konkretne, cenne materiały potrzebne, by go stworzyć. Często odbywa się to z narażeniem życia. Chłopak przechodzi wówczas inicjację. Jest sam na sam z Naturą, z pustką, ze sobą. Stara się odnaleźć najlepsze składniki dla swojego dzieła, tworząc jednocześnie w umyśle swój – nierzadko – totemiczny obraz.
Kropki stawiane są patyczkami, małymi pędzelkami. Twórca, malując, siedzi na ziemi, przed nim zaś leży jego dzieło.
Treść obrazów to symbolika z okresu Czasu Snu. Niektóre z naskalnych malunków tego rodzaju pozostają przez białego człowieka do dziś nieodkryte.
Istotne jest też pojęcie Szlaku Pieśni. To rodzaj rytmu, melodii, która w absolutnie jałowej przestrzeni pozwala na orientację.
Aborygeni wierzą, że każde stworzenie ma prawo do autonomii, np. żmija, mimo, że groźna dla człowieka, nie może zostać zabita, jedynie odpędzona. Nie traktują przy tym białego człowieka jako godnego partnera do wyjaśnienia mu swoich wierzeń i przekonań. Dla nich jesteśmy jak głupie, niedorozwinięte dzieci.
Ich motto brzmi: To nie my mamy Ziemię, to Ziemia ma nas.
– Moje przemyślenia na temat Aborygenów związane są z jakąś klapką, która otwarła mi sie w mozgu zwyczajnie ze strachu, czy emocji. Czytałam ich bajki, ku mojemu zdumieniu, pełne okrucieństwa. Pewne informacje zaczerpnęłam też z reportażu Marka Tomalika – przyznaje Stefania Dyduch.
– Dość wcześnie zrozumiałam, że my, Ślązacy, to trochę tacy Aborygeni – mówi artystka. – Tępiono nasz język, a język to kultura. Ślązacy, którzy nie znali poprawnej polszczyzny, nie zdawali matury, nie szli do wyższych szkół, byli tylko do roboty… a teraz jesteśmy jak Aborygeni, cool!!! Ale w szkołach gada się jedynie po polsku, bo już mało kto godo po śląsku.
Czas na upcykling i steampunk
Poszukując rozwiązań twórczych, Stefania Dyduch odkryła, jakim bogactwem mogą stać się stare, niepotrzebne rzeczy, którym można nadać drugie życie, czyli upcykling. Jak pamiętamy, początkiem tego było zbieranie kolorowych szkiełek w dzieciństwie. Z połączenia upcyklingu i steampunku powstają w jej rękach unikatowe dzieła – lustra z kołpaków samochodowych, torebki z pudełek, przeróżne puzderka, biżuteria, spinki do mankietów, a nawet seria prac Miasto w bucie, z którą związany jest Złoty Zamek nawiązujący do naszej Wielkiej Medytacji Złote Miasto.
Dlatego gromadzi różne dziwne z pozoru elementy. Niekiedy podrzucają je też znajomi. Nie wiadomo bowiem, co przydać się może do ozdobienia kolejnej torby, następnego obrazu czy instalacji. Swego czasu w stylu steampunk powstała intrygująca kolekcja. Po wystawie większość niezwykle intrygujących prac sprzedała się. W jednej z recenzji z wystawy prac S. Dyduch w Tyskich Browarach czytamy: Dzieła autorstwa Steni są niepowtarzalne, niezwykłe. Przyciągają kolory, potem uwagę zwracają kształty i postacie. Za każdym razem wywołują radosne zdziwienie, że tak można tworzyć. To realizacje wizji artystki wyczarowane jej nieposkromioną wyobraźnią ze śmiałych barw oraz różnych przedmiotów użytkowych, jak łyżeczki, widelce, jabłka, sznureczki, miękkie tkaniny.
Zaskakuje nas i Stenia lecąca na czarodziejskim dywanie, i czarownica na miotle w spotkaniu z UFO, i inna czarodziejka pokazująca kolanka. Latający smok robi im konkurencję.
Asamblaż – żeby świat był piękny i radosny
Ostatnia jej seria obrazów, będąca odpowiedzią na nawrót choroby nowotworowej, to drzewa w stylu asamblaż. Swoiste kolaże – barwne, żywe, dynamiczne. Części malowane połączone zostały z elementami trójwymiarowymi, gotowymi, jak łyżeczki, widelce, kamyki, niekiedy materiały miękkie, delikatne jak tkaniny.
Stara się zdobić wszystko, co się da, nawet włączniki światła. A to wszystko po to, żeby świat był piękny i radosny.
Towarzyszy jej w tych działaniach kotka rasy egipskiej – Aura. To piękna i ciekawska gaduła, która na każdy temat ma własne zdanie. Cóż, ponoć zwierzęta i ludzie upodabniają się do siebie. Inaczej mówiąc, kto z kim przestaje, takim się staje.
Szczelina czasowa
Gdy ludzie pytają, skąd ma na to wszystko czas – na marionetki, samowary, torebki, obrazy, upcykling, eventy, pracę przewodnika, zwariowane modowe projekty, chodzenie na castingi dla zabawy, słuchanie CD i twórczość – odpowiada: – Wchodzę do mojej szczeliny czasowej i to się sprawdza.
Fascynują ją podróże w czasie, takie sf. Ale też te mentalne, ezoteryczne, które na linii naszego życia, a także życia przodków, pozwalają odnaleźć różne uwarunkowania, w tym zdrowotne. Odkryła, że wędrówka w przeszłość odbywa się mentalnie po węzłach podwójnej helisy, które są jednocześnie kamieniami milowymi naszej teraźniejszej egzystencji. Wie już, iż ona sama nie jest winna swojej choroby, lecz kod jej ojca, który nie mógł uwolnić się od żalu, że jego dzieciństwo było takie a nie inne, najlepsze lata zaś zabrała wojna. To wszystko wklepało się w kod genetyczny córki.
Wierzy, że wszystko ze wszystkim jest powiązane nicią aka – ludzie, zwierzęta, nawet przedmioty martwe. Utwierdziła ją w tym przekonaniu m. in. lektura Maxa Freedoma Longa. A nasze myśli kreują rzeczywistość – uważa Stenia. Koncepcja ta sprawdza się jej przy realizacji twórczych pomysłów.
– Wystarczy pomyśleć i… masz – mówi Dyduch. – Kiedyś miałam wystąpić na dużym evencie jako ktoś stylowy – melonik, czarny płaszcz, laseczka z gałką… Wyobraziłam więc sobie długi, stylowy płaszcz z aksamitu. Melonik i laseczkę już miałam. Potem udałam się do ciuchlandu. Na progu poczułam pustkę w głowie i jakieś zasysanie w określonym kierunku. Jak automat podeszłam do miejsca, które zwykle omijałam – ze szlafrokami, nocnymi koszulami i piżamami. Bez namysłu rozgarnęła ciuchy i… wyciągnęła TEN PŁASZCZ.
I tak dzieje się od czasu, gdy jako dziecko wykreowała niebieską kulkę. – Zakopaliśmy gdzieś głęboko dar, który mamy od narodzenia, dar rozumienia świata – ubolewa Stenia. – A wystarczy zejść ze ścieżki rutyny, aby uwierzyć, że można wszystko wykreować, jeśli się tego pragnie. To przewodnia myśl w życiu tej upartej kobiety, która nie poddaje się przeciwnościom.
Wszystko jest wszystkim
– Wszystko ze wszystkim jest połączone, cała Natura ożywiona i nieożywiona – przekonuje Stenia Dyduch. – Na starcie istnienia jesteśmy częścią całości, a to połączenie jest wzmocnione nićmi aka, o których pisze w książce „Huna” Max Freedom Long. A więc dotykając jakiegoś przedmiotu nawiązujemy z nim stałe, choć cieniutkie połączenie, zwane właśnie nicią aka. Dlatego jej zdaniem jasnowidze tacy, jak Krzysztof Jackowski, proszą o jakąś rzecz związaną z zaginioną osobą, zwierzęciem, czy przedmiotem. Często też nagle spotykamy ludzi, o których dopiero co wspominaliśmy, albo dzwoni ktoś, o kim właśnie myślimy. Czy też szukamy jakiegoś ciucha w szafie, którego pragniemy, a jeszcze nie mamy. Jednak mózg już wytwarza jego obraz i ma pozornie nieistniejące jeszcze połączenie. Wszak zawsze powstaje projekt w umyśle – a im jest dokładniejszy, tym lepiej się realizuje. – To mi się sprawdza. Mam tak stale, a realizuję wiele projektów. Wystarczy pomyśleć i… serio, prawie zaraz mam – przyznaje artystka.
Manipulacja przestrzenią i zbiegi okoliczności
Artystka uważa, że życiem w dużej mierze rządzi pan Przypadek. Założyła nawet specjalny Notatnik Zbiegów Okoliczności. Do dziś ma w nim zarejestrowanych ponad 60 takich dziwnych przypadków i zbiegów okoliczności. – Życie jest zgoła fascynujące, a każde zdarzenie to doprawdy niezwykła historia – mówi Stenia.
Dość wcześnie odkryła zjawisko zbiegów okoliczności, czasem tak nieprawdopodobnych, aż ktoś kiedyś powiedział: – Jakbym nie wiedziała, że pani nie kłamie, to pomyślałabym, że pani to wszystko zmyśla. Stenia zauważyła, że te dziwne sytuacje podlegają pewnym prawom, między innymi dotyczącym powtarzalności sytuacji. W tej mierze w jej życiu i życiu bliskich przytrafiają się różności. Dwa takie przypadki były prezentowane przez red. Piotra Cielebiasia w Radio Paranormalium.
Kiedyś rzuciła w przestrzeń: – Chciałabym wiedzieć, co stało się z jednym z dzieci ocalonych przez Hankę Ordonównę. I co? Na drugi dzień jej syn, przebywający w Nowej Zelandii, spotkał przypadkiem swojego studenta, który przyjechał poznać ciotkę narzeczonej. Okazało się, że starsza pani była jednym z owych dzieci uratowanych przez aktorkę. Zaproszony na kolację nie tylko ją poznał, ale mógł obejrzeć album z wędrówki, jaką odbyli ocaleni, bo dziewczynka miała akurat aparat fotograficzny. – Zaczęłam to dokumentować. Również moi rozmówcy opowiadali mi o takich zdarzeniach – mówi Dyduch.
Na pewnej parafii, od jednego z wiernych, wikary otrzymał nieco kiczowaty obraz jego pędzla. Były to stacje drogi krzyżowej. Ich górne krawędzie zostały przez twórcę powycinane w dziwne kształty. Prezent wstawiono do parafialnej piwnicy i zapomniano o nim. Po pewnym czasie młodego księdza mianowano proboszczem w odległej parafii. Jego dotychczasowy proboszcz zasugerował, aby ten zabrał wspomniane obrazy, bowiem kościółek, do którego go wysyłają, jest ubogi. Jakież było zdumienie owego proboszcza, gdy wszedł do kościoła. Po obu stronach w ścianach znajdowały się nisze o fantazyjnym zwieńczeniu. Przywiezione obrazy wystarczyło do nich włożyć, pasowały idealnie.
Stefania Dyduch tropiła też związek nazwisk z wykonywaną czynnością. W dawnych czasach było to oczywiste, np. Bartnik pochodził od pszczół, Bednarz lub Bednarczyk od beczek, ale dziś Karaś to pływak długodystansowy, Świder – dentysta, Gmerek – szef ginekologii.
W szkole nim założono dzienniki dla poszczególnych klas, nauczyciele dostawali listy, gdzie uczniowie widnieli nie alfabetycznie, a w kolejności zapisu. I tak kiedyś w klasie B matrix zrobił dowcip. Na liście trzy razy pojawiło się nazwisko Wilk. Nauczycielka spytała ostrożnie: – Jesteście rodzeństwem? Jeden z Wilków odparł z godnością: – Nie. Jesteśmy z różnych miotów.
– Magia to czy fizyka kwantowa, której nie znamy? – zastanawia się niepokorna kobieta. – Każdy kreuje rzeczywistość, czyli świat taki jak myśli, że jest.
Gdy studiowała w Krakowie, miłość do czytania zagoniła ją Pod Barany i tam, w bibliotece natrafiła na książkę Pan raczy żartować, panie Feynnman. To zbiór anegdot o tym słynnym fizyku od kwarków i kwantów. – Dzięki temu ja, mocno zabawowa, zobaczyłam zupełnie inne oblicze naukowca. To mnie nawróciło na fizykę, bo dostrzegłam w Feynnmanie bratnią duszę. I tak powolutku zaczęłam odkrywać świat na nowo. Przypomniała mi się moja niebieska kulka, którą mam do dziś. Zaczęłam szukać informacji dotyczących nie tylko zbiegów okoliczności, ale też powiązań tego, co ludzie myślą i mówią, z tym, co się potem dzieje. Doszłam do wniosku, że myśl jako kreacja energii, ma dużą moc sprawczą, a wypowiadane słowa to pocisk, który leci gdzieś w przestrzeń, odbija się od jakiegoś lustra Wszechświata i powraca zwielokrotniony.
Stałym obiektem jej badań jest jej koleżanka ze studiów. Stacjonowały w jednym akademiku, a teraz mieszkają w jednym mieście, w jednym bloku. Jej życiowa mantra brzmi: Nie uda mi się – i faktycznie w jej życiu dzieją się nieprawdopodobne rzeczy. Ot, na przykład kupuje kalendarz ścienny i ma dwa listopady, ale żadnego grudnia, dwa Święta Zmarłych, ale żadnego Bożego Narodzenia. W restauracji spłonęła jej kurtka od palącej się świeczki, a do drożdżówki, którą kupiła, przykleiła się żyletka. Stenia próbowała jakoś zmienić tok myślenia przyjaciółki. Przymusiła nawet ją do obejrzenia filmu Sekret, który poleca wszystkim pesymistom. Niestety nic to nie dało.
– Pamiętacie filmy „Płonący wieżowiec” i „Szklana pułapka” – przypomina Dyduch. – Miliony osób obejrzało te filmy wizualizując, a więc kreując rzeczywistość. Moim zdaniem WTC, to materialny dowód tej kreacji. Dlatego, wtedy, po 11 września odłączyłam telewizję i radio, serfuję tylko po necie, przesiewając ofertę. Trafiamy głównie na katastrofy, pandemie, wyludnienia Ziemi i inne nieszczęścia. Zastanawiam się, czy to tylko niemądre fantazje, by ludzie bardziej się bali, czy ktoś, kto to dla nas kreuje (tzw. ONI), ma w tym ukryty cel?
W fizyce kwantowej są trzy zabawne zagadki, zdaniem Steni. Jedna, że cząstka jest jednocześnie falą i materią. Wszak ktoś powiedział, że jesteśmy utkani ze światła. Druga, że obserwowana cząstka zachowuje się inaczej niż ta, na którą nikt nie patrzy. W dodatku ta cząstka może być w dwóch miejscach naraz. Jak to możliwe? Stefania tłumaczy to tak, że jeśli zagniemy kartkę papieru, na której ktoś wymalował dwie kropki, to możemy tak ją zgiąć, że pozornie oddalone kropki najdą na siebie. W ten sposób wyjaśnia sobie przeróżne zbieżności i przypadki. Trzecia zagadka, którą próbuje pojąć, to tak zwany kot Schroedingera (dopóki nie otworzymy pudełka, nie wiemy, czy kot jest żywy czy martwy…).– Oj, ci fizycy kwantowi – wzdycha. – Ma to jednak swój sens. Warto jednak otworzyć kolejne drzwi, by przekonać się, co jest za linią horyzontu.
Ważni ludzie w jej życiu
Było ich nie za dużo. Jednak jeden człowiek zostawił szczególnie wyraźne linie papilarne w jej życiu. To śp. Marek Rymuszko. Dane jej było Go dwukrotnie spotkać, parę razy rozmawiać telefonicznie. Jest on – bo wszak nadal trwamy i jesteśmy w sercach innych nawet po śmierci – a więc jest on człowiekiem, który na pewno wpłynął na losy i poglądy wielu osób, w tym na jej.
Dlaczego?
– Dla mnie było dużą odwagą, by, będąc prawnikiem, laureatem wielu nagród i dziennikarzem poważnego czasopisma, do jakich należało „Prawo i Życie” – założyć miesięcznik o skrajnie odwrotnym przesłaniu, gdzie ezoteryka, zjawiska paranormalne i niezwykłe, w tym UFO – przeplatały się, jak na owe czasy, bardzo odważnie – dzieli się przemyśleniami Stenia Dyduch. – Dodało to odwagi wielu ludziom, którzy jak ja – spotykali się z Nieznanym. Powodowało, że wyszliśmy z ukrycia, pisaliśmy, opowiadaliśmy o niecodziennych zjawiskach na łamach „Nieznanego Świata”. A były to czasy (mam na myśli początek), w których, jak się komuś przytrafiało coś dziwnego, postrzegany był jako osoba z lekka stuknięta.
Moją ulubioną książką autorstwa pana Marka jest zbiór Jego reportaży „Przypadki metafizyczne”, którą wielokrotnie czytałam z niemałą uciechą.
Ale, że za każdym wspaniałym mężczyzną stoi wspaniała kobieta (a za wspaniałą kobietą stoi ona sama) nie wolno zapomnieć o pani Ani Ostrzyckiej-Rymuszko, ich wieloletniej pracy i współpracy nad miesięcznikiem, poszukiwaniem Nieznanego w różnych przejawach, jak również nad niezwykłymi i dogłębnymi badaniami opisanymi w książkach „Nieuchwytna Siła” i „Powrót Nieuchwytnej Siły”. Otwierając kolejne wydanie NŚ z niecierpliwością czekałam na artykuły pana Marka, zawsze niosące jakieś mądre przesłanie.
Kiedy go poznałam osobiście, na spotkaniu dziennikarzy w mym miejscu pracy, w Tyskich Browarach Książęcych, w oczy rzucał się Jego spokój i… jakaś nieuchwytna siła osobowości.
Niestety, tak jak w drugiej części powiedzenia o wspaniałym mężczyźnie, pani Ania jest teraz sama i nie daje się przeciwnościom losu. Za sterami swego losu rzeczywiście stoi teraz ona sama.
Mam nadzieję, że pan Marek, z miejsca, w którym przebywa, nie spuszcza z niej wzroku…
Asamblaż – z franc. assemblage – zbiór. Forma artystyczna będąca rodzajem kolażu, a więc praca złożona z różnego rodzaju przedmiotów użytkowych, ich fragmentów, form naturalnych. Rodzaj przestrzennej kompozycji. W ten sposób powstają nowe związki znaczeniowe, które wnoszą części składowe. W Polsce pionierem asamblażu był Władysław Hasior.
Upcykling – forma wtórnego przetwarzania odpadów, w wyniku którego powstają wyroby o wyższej wartości. Pozwala to zmniejszyć ilość odpadów, a także materiałów wykorzystanych w pierwotnej produkcji. To nadanie nowego życia starym, niepotrzebnym przedmiotom przez zmianę ich funkcji lub formy. Nierzadko uzyskiwane są w ten sposób wartości artystyczne lub ekologiczne.
Steampunk – nurt stylistyczny w kulturze i sztuce. Nazwa pochodzi z języka angielskiego od steam – czyli para (co nawiązuje do maszyny parowej i epoki wiktoriańskiej), punk – to bunt przeciw zastanej rzeczywistości i schematom. Cechą charakterystyczną jest odwoływanie się do techniki, elementów mechanicznych, jak kółka zębate, śrubki, druty, rurki, pokrętła itp. oraz materiałów takich jak skóra, szkło, drewno. Kolorystyka dzieł nawiązuje do naturalnych kolorów tych przedmiotów – brąz, miedź, połysk metalu.
Niekiedy łączy się to z przeciwieństwem surowego twardego metalu, a więc tworzywem miękkim jak wstążki, koronki, tkaniny, inne ozdobne elementy. Otrzymujemy zestawienie techniki, czyli tego, co twarde, mechaniczne, wyjaśnialne racjonalnie, z tym, co miękkie, ozdobne, ludzkie, tajemnicze, nieuchwytne. Tak powstają bogate zróżnicowane projekty. W tym stylu może być też wykonana biżuteria.