Z Wacławem Korabiewiczem – pisarzem, lekarzem, podróżnikiem i religioznawcą – rozmawia Roman Warszewski
Z książek Wacława Korabiewicza (1903−1994) świata uczyły się co najmniej dwa pokolenia Polaków. Będąc lekarzem z zawodu, a etnografem i religioznawcą z zamiłowania, Korabiewicz spędził przeszło dwadzieścia lat w Afryce. Plonem jego pracowitego życia są 22 książki, obejmujące niezwykle szeroki wachlarz tematów – od historii sztuki, po literaturę faktu. Ostatnia jego książka Tajemnica młodości i śmierci Chrystusa, w której autor dowodzi, że Jezus osiemnaście lat spędził w Indiach – stała się wydawniczym hitem, wywołując jednocześnie liczne kontrowersje i polemiki.
Niniejszy wywiad został przeprowadzony pod koniec 1993 r., na krótko przed śmiercią Wacława Korabiewicza, który niniejszego tekstu nie zdążył już autoryzować. Teraz, gdy minęło 30 lat od jego śmierci, a 120 od urodzin, wydaje mi się, że mimo wszystko warto go upublicznić.
Od dawna planowałem porozmawiać z Panem, ponieważ liczne peregrynacje zaprowadziły Pana także w zakątki, gdzie i ja bywałem. Jednak nie będę ukrywał, że ostatecznym impulsem, który doprowadził do naszego spotkania, była lektura Pana ostatniej książki „Tajemnica młodości i śmierci Jezusa” (1992), opublikowanej przez wydawnictwo Przedświt. Poprzednio czytałem Pańskie „Mato Grosso”, „Słońce na ambach”, czy „Kajakiem do Indii”, toteż bardzo się zdziwiłem, że dość niespodziewanie podjął Pan temat z pogranicza biblistyki i religioznawstwa. Przez lata podróżował Pan po świecie, będąc w poprzedniej epoce chyba jednym z największych polskich obieżyświatów, teraz natomiast – mając 92 lata – zwrócił się Pan ku zagadnieniom religii i filozofii. Z jednej więc strony urzeczywistnia Pan ideał staroindyjskiego „sadhu”, zgodnie z którym, jakby na podsumowanie życia, w wieku sędziwym, należy zająć się sprawami ducha; z drugiej strony – realizuje Pan średniowieczny ideał następstwa „vitae contemplativa” po „vitae activa” – życia pełnego refleksji po życiu wypełnionym wieloma niecodziennymi przedsięwzięciami. Czy ma Pan przez to poczucie pełni i ostatecznego spełnienia, czy też traktuje to Pan jako jeszcze jeden etap – podążanie przez siebie drogą ciągle w tym samym, nieznanym kierunku?
– Na pewno nie mam poczucia spełnienia. Wciąż brakuje mi kropki nad i. To prawda, że w życiu zajmowałem się bardzo wieloma pasjonującymi rzeczami, mam jednak wrażenie, że większość z nich pozostaje niekompletna, niewykończona, niepełna. Nie wiem, być może takie jest życie każdego człowieka… Nie uważam, że należy wszystko koniecznie dopinać na ostatni guzik, chodziłoby mi jednak, by móc jakoś bardziej rzeczy uporządkować. Gdy tak myślę, być może przemawia przeze mnie lekarska natura.
Właśnie. Jest Pan lekarzem. Jak do tego doszło, że został Pan również podróżnikiem, a następnie biegłym reportażystą?
– Podróżnikiem się nie zostaje. Podróżnikiem się po prostu jest. Nie wie Pan tego? Z tą żyłką, z tą ciekawością i niepokojem trzeba po prostu się urodzić. Mnie zawsze ciągnęło w świat, od najwcześniejszego dzieciństwa. Właśnie dlatego chciałem zostać marynarzem; do szkoły morskiej nie przyjęto mnie jednak z uwagi na słaby wzrok, który potem, w tropikach, jeszcze bardziej mi się zepsuł. Wtedy któryś z moich krewnych podsunął mi pomysł, by studiować medycynę, ażeby później – już z dyplomem w kieszeni – móc zaciągnąć się na jakiś statek jako lekarz okrętowy. Tak też zrobiłem.
Medycyny nie wybrał więc Pan z powołania…
– To był prawdziwy dopust boży. Przed każdą sesja egzaminacyjną byłem przekonany, że tym razem to już na pewno mnie wyleją… Z trudem, ale wytrwałem do końca studiów. Przy życiu trzymała mnie tylko coraz bliższa wizja dalekich podróży.
Po studiach zaciągnął się Pan na „Dar Pomorza”?
– Napisałem list do ówczesnego lekarza na jego pokładzie – doktora Kamińskiego, z pytaniem, czy nie jest już zmęczony pływaniem i czy nie mógłbym go zastąpić. Ku mojemu wielkiemu zdumieniu, wkrótce nadeszła odpowiedź twierdząca. Dr Kamiński miał już dość morza i zamierzał zejść na ląd; właśnie rozglądał się za swoim następcą, mój list nadszedł w samą porę. Adresat zaczął mnie nawet posądzać o jakieś nieznane zdolności telepatyczne.
Studia medyczne na Uniwersytecie Wileńskim skończył Pan w 1931 r. Pracę na „Darze Pomorza” rozpoczął Pan zaś w roku…
– …1932. Na pokładzie „Daru” służyłem sześć lat, z roczną przerwą w 1935 r., gdy żaglowiec popłynął wokół Hornu, w rejs dookoła świata. Straciłem tę niepowtarzalna okazję, ale zdecydowałem się wtedy na rejs kajakiem do Indii, co później opisałem w książce. Zdradziłem „Dar” właśnie dla Indii. Indie okazały się silniejsze od morza.