Z Irkiem Męclewskim o śladach reinkarnacji i tropieniu prawdy w przekazach Ewangelii, a także poglądach wybitnych myślicieli i pisarzy na ten temat oraz refleksji odnośnie jego książki Biblia a reinkarnacja, czyli listy do Teofila – rozmawia Anna Ostrzycka
Co zdecydowało, że tak mocno wszedł Pan w studiowanie Biblii, porównywanie różnych jej wydań oraz poszczególnych Ewangelii? Odnoszę wrażenie, że stało się to niesamowitą, analityczną przygodą. Jak widać z przedstawionych fragmentów, ograniczając się do jednego wydania, wiele tracimy w zbliżeniu się do prawdy. Pokazuje Pan, że studiowanie Świętej Księgi chrześcijan może być fascynującą, niemal detektywistyczną pracą, ukazującą to, co skryte. Zwykle tak jej nie czytamy.
– Przygoda to najwłaściwsze słowo! Ale rozpocznę od podziękowania za zaproszenie mnie do tej rozmowy. Pierwsze Pani pytanie od razu przywołuje pewną uwagę ogólną. Wiele lat myślałem nad tym, jak napisać to, o czym chcę powiedzieć i co należałoby przekazać o rzeczach, które w ramach tej niezwykłej przygody stopniowo odkrywałem. No i podać to wszystko w taki sposób, by jednocześnie bawiło. By była to pozycja, którą sam wziąłbym z zapałem do ręki, przekaz z zagadkami i wciągającą narracją. Aby tytułowe kwestie, jakże śmiertelnie poważne, zostały podane bez śmiertelnej powagi, czy silenia się na cokolwiek, po prostu w sposób nie do końca poważny – tak dla równowagi. Lubię się śmiać i nie uznaję tematów tabu, co można tu potraktować jako ostrzeżenie – później reklamacji nie przyjmę. Reasumując, książka skonstruowana jest tak, że w rozmowie trudno uniknąć spoilerowania – nic z tym nie zrobimy, jeśli nie chcemy brodzić jedynie po płyciźnie.
Co więc zdecydowało o zagłębieniu się w taki temat? Żyłem sobie normalnie, spokojnie, wychowany w typowo polskiej, czyli katolickiej tradycji. Reinkarnacja dla mnie nie istniała ani jako temat, ani znak zapytania. Intensywna ciekawość pojawiła w chwili przeżycia szoku kulturowego, zderzenia z hinduizmem i jakże naturalną w nim oczywistością istnienia wędrówki dusz. Nie wiedząc, czego się trzymać, niespodziewanie dla samego siebie wróciłem do własnych korzeni. Uświadomiłem sobie, że jeśli niezaprzeczalnie dla samego siebie przyjmuję, że jakiś tam dziwny guru mówi prawdę, to jest to moment, by zadać sobie pytanie: czy i Jezus mówił prawdę? Muszę zatem sprawdzić, cóż on tak naprawdę powiedział?! Bo jeśli obaj mówią prawdę, to nie mogą to być z gruntu dwie różne prawdy. Uświadomiłem sobie, że uczęszczając, niejako z automatu, prawie do samej matury, na lekcje religii odbywające się jeszcze wtedy w salkach katechetycznych przy kościele, NIGDY tego nie sprawdziłem, choć czasem czułem, że coś tam się chyba nie do końca zgadza. Zacząłem czytać Biblię, a potem to już niemal lawinowo sprawy potoczyły się w myśl zasady, że im głębiej w las, tym więcej drzew. A skoro z drzew pozyskujemy papier na książki, więc oto mamy i książkę. Takie było zrządzenie i zarządzenie losu, opatrzności, Wszechświata, czy też Absolutu, a mnie się to wszystko po prostu przytrafiło. Zostałem wciągnięty w wir. Jedna cecha mojego charakteru się tu bez wątpienia przyczyniła, bo kazała mi badać wszystko do spodu, wskoczyć na głowę w króliczą jamę, jak najgłębiej się da. A jeśli będzie trzeba, to i upaść na głowę.
Bohater zaczyna analizować Nowy Testament. Widzi rozbieżności między poszczególnymi Ewangeliami i przekładami, a także między tym, czego naucza Kościół, a tym, co mówi Biblia. Ewangelia Jana, ulubionego ucznia Jezusa, okazuje się inna od pozostałych. Czasem widać, jak w tłumaczeniu zanika bogactwo ówczesnych znaczeń (np. „syn Gromu” – a jest „Cichy”; czy warto zerknąć do tej kwestii?). Ten przykład wskazuje na wartość znaczeń, co wymaga od tłumacza jednoczesnego interpretowania tekstu, a tu mogą powstawać zafałszowania. Bohater uznaje, że Biblia to „dynamit zdolny rozsadzić każdą nieprawdę”. Znajduje w niej też „rzeczy, o których nie śniło się filozofom”.
– Dokładnie tak! Czy to zafałszowania, czy zwykłe błędy – czasem trudno rozsądzić. Ale Kościół nie chce byśmy cokolwiek o tym wiedzieli i zadawali pytania. Niektóre potrafią być bowiem bardzo niewygodne. Więc zanim zdążymy zapytać, otrzymujemy gotowe dogmaty – i z nimi mamy żyć, bez rozterek i niepokojów. Jednak czy prawda potrzebuje dogmatów? Albo, czy obawia się pytań? Czasem nawet bardzo prostych. Np. ilu rodzonych braci miał Jezus i jak mieli na imię? Stoi to w Biblii jak wół. Lub ile miał sióstr – i czy też znamy ich imiona? Lecz niektórych same takie pytania już śmiertelnie obrażają. A czy śmiertelnie nie brzmi trochę tak, jakby obrażeni chcieli pytającym zadać śmierć? A może sami woleliby na miejscu paść trupem, by nie pójść do piekła za samo słuchanie heretyckich pytań? Przy czym do Biblii raczej nikt z nich nie zajrzy. Teraz już nie pomnę, w którym momencie odkryłem różnorodność przekładów Biblii, zwłaszcza Ewangelii, a co ważniejsze, związanych z tym szerokim spektrum punktów widzenia, potem różnych interesów, polityki i Bóg wie czego jeszcze. Aż strach pomyśleć. Za takie rzeczy kiedyś przecież zabijano czy palono na stosach – co już nie jest śmieszne, choć ze mną trzeba uważać, bo mogę coś palnąć, a palnąć, to od palenia przecież? A od palenia to i odpał może być… Nie, nie, nie, przepraszam.
Więc Kościół kontra Biblia. Ciężkie starcie. Waga ciężka. Znów nie ma żartów… Przepraszam jeszcze raz, ale o upadku na głowę już wspominałem. Ot, weźmy choćby do ręki Katechizm Kościoła Katolickiego, by zobaczyć, że słowo Biblia pojawia się expressis verbis dopiero w 58 wersie Katechizmu. Choć gwoli uczciwości trzeba przyznać, że Pismo Święte jest już w wersecie 11, mimo iż Jezus wspomniany został w pierwszym akapicie. I tak wygląda to już lepiej niż kiedyś, bo jakimś psim swędem udało mi się dorwać starą kopię roboczej wersji Katechizmu sprzed dekad, taką z widocznymi skreśleniami i poprawkami tekstu – rzecz niezwykle ciekawą poznawczo. W polskich tłumaczeniach istnieje jeszcze problem braku prawdziwych przekładów (nie tłumaczeń), czyli uczciwego przełożenia, a nie tłumaczenia à la Google, które jest mocno dosłowne. Są to też tłumaczenia bogobojne z jednej strony, a z drugiej zaciemniające obraz, byśmy na własną rękę za dużo się nie doczytali. Jeszcze kwestie językowo-kulturowe. Np. już po napisaniu książki dowiedziałem się od prof. Marcina Majewskiego (polecam na YouTubie), że skierowane do Piotra słowa Jezusa: Zejdź mi z oczu, szatanie, powinny być przełożone na coś w rodzaju wojskowo-hierarchicznego: Wróć na swoje miejsce w szeregu, znaj swoje miejsce (i Mnie nie pouczaj!). Takiemu szukaniu i znajdowaniu nie ma i nie będzie końca, więc już dawno się zrelaksowałem.