Wybrała zawód z misją, ponieważ zawsze patrzyła na świat przez pryzmat duchowości, miłości i akceptacji drugiego człowieka. W każdym pacjencie widzi człowieka i rozmawia z nim jak z człowiekiem. Najpierw w szpitalu, później podczas audycji poruszających tematykę holistycznego podejścia do zdrowia, wartości głodówek terapeutycznych oraz przeżyć związanych z incydentami śmierci klinicznej. Z dr Irminą Mrozowicz-Szmidt, lekarką uzdrawiającą ciała i dusze, rozmawia Dorota Czerwińska
Z zawodu jesteś lekarzem internistą. To wielka życiowa misja, która istotnie wpłynęła na Twój rozwój duchowy. Jak z dzisiejszej perspektywy widzisz początki pracy w swoim zawodzie?
– Pracując w szpitalu zaczęłam zauważać wiele niewytłumaczalnych zjawisk. Zastanawiałam się, dlaczego spośród dwóch pacjentów w tym samym wieku i stanie zdrowia, jeden nagle zdrowieje, a drugi umiera. Mieli takie same wyniki badań i ten sam tok leczenia. Z czasem zrozumiałam, że jeden chciał wyzdrowieć, a drugi po prostu odpuścił. Szłam drogą konwencjonalnego leczenia. W pewnym momencie doświadczyłam, jak to jest być pacjentem, gdy zachorowałam na gruźlicę. Koleżanka dopuściła mnie do pracy na oddziale chorób płuc, z wątpliwą próbą tuberkulinową. Gdyby mnie zaszczepiła, pewnie nic by się nie wydarzyło, ale widocznie wszystko było po coś. Miałam wysiękowe zapalenie opłucnej z punkcjami. Przekonałam się wtedy na własnej skórze, że dobrze robiłam znieczulając do tego zabiegu swoich pacjentów, a nie wszyscy lekarze to czynili. Gdy wyzdrowiałam, zaczęłam jeszcze uważniej przyglądać się różnym zdarzeniom z życia. Miałam też swój gabinet internistyczny i dużą firmę, którą prowadziłam wspólnie z mężem. Kiedyś byłam bardzo racjonalna, bo tak nas kształcą. Dla lekarza-specjalisty w wąskiej dziedzinie, człowiek to jest ciało i jego wycinki. Jako internista i tak miałam szersze spojrzenie na choroby wewnętrzne. Uważam, że możemy z powodzeniem łączyć leczenie tradycyjne z metodami naturalnymi, bo jesteśmy istotami holistycznymi. Ale jeśli ktoś ma wielką narośl na ciele i próbuje ją leczyć kapustą, a jest to płaskonabłonkowy nowotwór, trzeba go jak najszybciej wyciąć, żeby nie dał przerzutów. Metoda leczenia powinna być uszyta na miarę pacjenta.
Był jakiś element w pracy z pacjentami, który okazał się dla Ciebie trudny?
– Przeszkadzały mi na przykład przykre zapachy. Na początku praktyki, będąc młodą lekarką, wstydziłam się powiedzieć, żeby ktoś się umył do badania. Ale potem pomyślałam, że nikomu nie zrobię tym krzywdy. Idąc na badania, np. do męskiej Sali, nie zatykałam nosa przy pacjencie, tylko mówiłam: – Weźmie pan prysznic, proszę się porządnie wyszorować i spotkamy się za 40 minut. Zawsze miałam przy sobie leczniczy dezodorant zmniejszający ilość i zapach potu, który polecałam pacjentom, zazwyczaj byli mi za to bardzo wdzięczni. W każdym pacjencie, nawet w pijaku, widziałam człowieka. Co z tego, że nędznie się wyraża, jak odezwę się do niego z szacunkiem, też mi tak odpowie. Uważam, że zawsze warto patrzeć na drugą istotę przez pryzmat miłości i akceptacji jej natury, nawet jeśli jest bardzo odmienna od naszej.
Jak Ty, pragmatyczny lekarz, zaczęłaś interesować się duchowością?
– Zaczęło się, gdy mama przywiozła z Etiopii piękny, misternie rzeźbiony krzyż koptyjski. Kupiła go w tamtejszym antykwariacie jako prezent dla sąsiada. Jednak tak bardzo mi się spodobał, że nie pozwoliłam go oddać. Nagle obie zaczęłyśmy bardzo chorować. Z dnia na dzień czułam się coraz gorzej. Przestałam chodzić do pracy, nie byłam w stanie wejść nawet na piętro mojego domu. Pomyślałam, że widocznie mama przywiozła z wakacji jakąś nieznaną chorobę tropikalną, więc umówiłam badania w instytucie chorób tropikalnych. Koleżanka, której się pożaliłam, doradziła mi konsultację u swojej znajomej, która zagląda w energie. Zadzwoniłam i dowiedziałam się, że mam w mieszkaniu przedmiot kultu, jakiś ołtarzyk albo krzyż, do którego przywiązana jest czarna energia. Podobno przedmiot ten był używany do praktyk okultystycznych. Wtedy zorientowałam się, że wszystko, co złe, zaczęło się właśnie od tego krzyża. Doradziła mi modlitwę Anioł Pański o 12-tej w południe, na białym prześcieradle, w kręgu usypanym z soli. Tak zrobiłam, a po ceremonii wywiozłam krzyż na łąkę i spaliłam. Wróciłam do domu, pojechałam zrobić zakupy i zauważyłam, że mogę biegać. Choroba zniknęła. Byłam zdziwiona i pomyślałam sobie, że jednak jest jakiś świat, o którym nie mam pojęcia. Od tego momentu zaczęłam się w pełni świadomie rozwijać duchowo. Brałam udział w wielu warsztatach, próbowałam różnych metod. Teraz ta wiedza procentuje podczas moich sesji terapeutycznych.