Pamięć o przeszłości niezbędna jest dla zachowania naszej tożsamości. Zawsze bowiem wyrastamy z jakichś korzeni, a oderwani od nich gubimy się, błądzimy. I właśnie znajomość tych korzeni jest niezwykle ważna, cenna. Pozwala z jednej strony bardziej świadomie sięgać do pozytywnych zasobów rodu, a z drugiej – usunąć (wykorzenić właśnie) blokady, obciążenia, kompleksy pochodzące od przodków, które nieświadomie taszczymy ze sobą przez życie.
Nie oznacza to jednak, że w nieskończoność mamy grzebać się w przeszłości, rozdrapując rany, co niczego dobrego nie przynosi. Pamięć powinna natomiast prowadzić do odcięcia oraz neutralizacji tego, co nas blokuje, do pobrania jako zasób na dalszą drogę tego, co wspiera i buduje.
Pokoleniowe zadry
To również świadomość, że porażki oraz cierpienia także stanowią dla nas jakąś lekcję. Zwykle im szybciej zrozumiemy czemu one służą, tym szybciej zblakną, a nawet ustąpią. Przede wszystkim świadomość tego, co trwa, ale i tego, co przemija powinna pomagać nam w pielęgnowaniu wszystkiego, co dobre, piękne, wartościowe, co nas wspiera, raduje, napełnia miłością, energią, budzi kreatywność.
Czasem w pamięci zakotwiczają się wielkie sprawy, znaczące w wymiarze indywidualnym, a nawet globalnym. Innym razem to obiektywnie niby mało istotne drobiazgi, a jednak dla nas nader ważne. Niekiedy są nimi symboliczne albo synchronicznie zaistniałe zdarzenia. A to motyl po raz kolejny wpada nam do mieszkania, gdy oddajemy się refleksji lub medytacji, wędrując myślami do kogoś, kto odszedł. A to pamiątki po bliskich same wchodzą nam w ręce. I gdy zastanowimy się, zaczynamy rozumieć, na co Dusze pragną zwrócić naszą uwagę, o czym przypomnieć. I takiego przypomnienia nie należy lekceważyć. Z ich perspektywy, z tamtej strony zazwyczaj widać lepiej. My, ogłuszeni nadmiarem śmieciowych informacji w tej powodzi spraw, nieco się gubimy.
Nasi przodkowie potrzebują upamiętnienia – poprzez uwagę, życzliwe myśli, przyjaźń oraz miłość. To ostatnie uczucie szczególnie ich wspiera i raduje. Tak przynajmniej wnioskuję z kontaktów, których miałam zaszczyt doświadczyć.
Bardzo potrzebują też wybaczenia przewinień oraz grzechów, wydaje się, iż można ich niejako w zamian zobligować do wsparcia w naszych dobrych działaniach.
Warto więc od małego uczyć się pielęgnowania budujących wspomnień, jak również krótkiego bilansowania i transformacji negatywnych przeżyć.
Podszepty intuicji
Miałam cudowne babcie. Zwłaszcza babcia Aleksandra wpłynęła na to, jaką stałam się osobą. Wiadomo, iż pierwsze 7 lat w życiu człowieka jest najważniejsze dla budowania podwalin osobowości. I to był czas, który spędzałam głównie z nią. Jak sięgam pamięcią, od najwcześniejszych lat na dobranoc opowiadałyśmy bajki albo robiłyśmy podsumowanie dnia – raz do przodu, od chwili obudzenia, innym razem wstecz, od chwili położenia się do łóżeczka.
To, co było radosne, udane, wnikliwie omawiałyśmy, aby lepiej zapamiętać i potem, myśląc o tym, prowokować równie udane wydarzenia. Porażki, smutne przypadki bilansowałyśmy w skrócie, próbując ustalić, co w takiej sytuacji – jeśli przytrafi się w przyszłości – należy uczynić, aby sobie z nią poradzić.
Z czasem zaczęły pojawiać się sny prorocze, zapowiadające dobre oraz złe wydarzenia. Był okres, że chciałam je zablokować, ale po pewnym czasie wybuchały ze zdwojoną siłą. Miałam jakieś 17 lat, gdy zaniepokoiłam się, czy to aby normalne? Moi rówieśnicy nie doświadczali tego, a obie babki, obdarzone paranormalnymi zdolnościami, już nie żyły.
Podczas kolejnej wizyty u naszego lekarza rodzinnego, poprosiłam starego doktora (bo tak go nazywałam ze względu na wiek i wielki autorytet) o rozmowę w cztery oczy. Doktor myślał, że chodzi o jakieś dziewczyńskie problemy. Gdy jednak opowiedziałam mu o moich wizjach otrzymywanych we śnie, a czasem także na jawie (w formie filmu nakładającego się na realną rzeczywistość) i zapytałam, czy jestem normalna – serdecznie się roześmiał. Odparł, iż jestem najzupełniej normalna – to jedynie rzadki dar, który najwidoczniej odziedziczyłam po babkach. A skoro mam wiele różnych problemów zdrowotnych, z jakimi będę musiała zmierzyć się w życiu, to te umiejętności powinny być mi wsparciem. Poradził też, abym kupiła gruby zeszyt, w którym na stronach parzystych będę opisywać swoje WIZJE, a na nieparzystych notować, jak przejawiły się w życiu, co sygnalizowały.
Czasem bowiem wizje okazywały się dosłowne, jak kadr filmowy z przyszłości (z rzadka z przeszłości, gdy coś z dawnych wydarzeń było podłożem przyszłego zdarzenia). Najczęściej jednak dominowała symbolika, nader bogata, wieloznaczna, którą niełatwo przełożyć na słowa.
Gdy później na jawie przywoływałam śniony obraz (film), ilość ujawniających się szczegółów okazywała się tak wielka, że opis zajmował sporo miejsca i czasu. Dzięki temu wypracowałam, a właściwie odczytałam, kody wprowadzone przez podświadomość.
Z czasem nauczyłam się (prowadzona przez duchowych Opiekunów), odczytując niniejsze symbole w czasie snu w pewnym stopniu już w tej fazie interweniować w przebieg przyszłości. Próbowałam rozbudowywać, eksponować to, co miało zaistnieć jako dobre, piękne i radosne, a zminimalizować trudności oraz ból.
Mój cel często wizualizował się jako skąpane w słońcu górskie szczyty, od których płynęła energia. Wręcz mnie przyzywały. Fizycznie też właśnie góry najlepiej doładowują mnie energetycznie. Do nich prowadziła ścieżka przez łąki lub las. To, co spotykałam po drodze symbolicznie sygnalizowało przyszłe wydarzenia. Bywało, że w lesie dopadała mnie burza z wichurą, która łamała lub wręcz wyrywała z korzeniami drzewa. Niektóre padały na ścieżkę blokując dalszą wędrówkę. Dość szybko wypracowałam metodę postępowania w tych niezwykłych snach.
W takiej sytuacji początkowo bardzo się bałam, ale Opiekunowie uświadomili mi, że strach to zły sposób na odsunięcie zagrożeń. Gdy więc miałam zmierzyć się z taką senną wizją, zatrzymywałam się, wzywając na pomoc moje Anioły i Opiekunów, a przy ich pomocy wizualizowałam Moc, jakby falę energii (a ona pojawiała się jako wibrujący w powietrzu srebrno-metaliczny strumień), która odsuwała na boki padające pnie, a moja leśna ścieżka pozostawała bezpieczna, wolna od zatorów. Kiedy w rzeczywistości dochodziło do wyśnionego symbolicznie zdarzenia, wiedziałam, jak mam postąpić, a czasem była to gra symboli.
Piszę to, aby uświadomić, iż większość z nas ma naturalne, intuicyjne możliwości, a przy zachowaniu właściwie rozumianej i kreowanej pamięci, kreatywnego wpływania na naszą codzienną rzeczywistość – dziś, a także w przyszłości.
Notowanie takich doświadczeń jest niezwykle cenne, bo pozwala na późniejsze skomentowanie naszych odczytów, co czyni nas skuteczniejszymi. Dysponując intuicyjną wizją oraz zestawionymi z nią faktami racjonalny umysł radzi sobie z poukładaniem i zrozumieniem tego, a także wykorzystaniem w realu otrzymanych informacji.
Zdrowotne sugestie śnień
Kiedyś zetknęłam się z niezwykle interesującymi doświadczeniami lekarzy radzieckich, które pozwalały na wyciągnięcie wniosków medycznych dotyczących zdrowia pacjenta z treści zapamiętanych śnień. Okazuje się, iż nasz organizm w ten sposób może podpowiadać, jakie gnębią go dysfunkcje, a także choroby.
Lekarz umiejący odczytać takie sygnały, ma ułatwiony sposób postępowania. Nie szuka na oślep, lecz konkretnie ukierunkowuje badania i analizy. Wydaje się, że to jeden z wątków terapeutycznych, nieinwazyjnych, jaki powinien być włączony do zintegrowanej medycyny przyszłości. Fakt, iż wymusza on na wielu medykach wyjście ze swoistego zaskorupienia, wyzwolenia się z ograniczeń bękarta Kartezjusza, otwiera na nowe doświadczenia diagnostyczne oraz terapeutyczne. A właściwie to nie nowe kwestie, metody, tylko zapomniane, a znane przez wieki kapłanom czy szamanom, którzy uzdrawiali ludzkie dusze i ciała. A więc znowu powracamy do kwestii dobrze rozumianej Pamięci. (Refleksje te napłynęły 1 listopada 2022 r., ale wykraczają poza wspominki… dotyczące Zmarłych. To ich podpowiedź odnosząca się do naszej codzienności.).
Uzdrowienie teraźniejszości przez oczyszczenie pamięci
W kwestii PAMIĘCI, która może nas blokować lub ukorzeniać i dodawać skrzydeł, otrzymałam niezwykle interesującą relację od znajomej dziennikarki. Niegdyś, pracując w prasie codziennej, pisywała reportaże o ciekawych ludziach. Zawsze bardzo lubiła rozmawiać z nimi o życiu.
– Właściwie każdy starszy człowiek ma coś interesującego do opowiedzenia, tylko trzeba umieć to wydobyć – mówi. Dlatego zachęca do nagrywania czy zapisywania opowieści dziadków, babć, ciotek i wujków, aby nie przegapić momentu, kiedy da się to jeszcze uczynić. Potem nie będzie już kogo zapytać, a pamięć się zatrze…
Alicja wiedziała, że mama była w czasie wojny na robotach przymusowych, ale niechętnie o tym mówiła, bo wspomnienia te były dla niej bardzo bolesne. Przy okazji różnych wydarzeń oraz rocznic wracały i dręczyły ją. Stopniowo w rozmowach z rodzicielką Alicja dowiadywała się coraz więcej o jej trudnej, wojennej przeszłości. Aż sięgnęła po dyktafon i nagrała opowieści matki, a następnie ciotki. Tak wspomnienia te trafiły do lokalnego kwartalnika PROWINCJA.
Żona wydawcy – psycholożka – zasugerowała, że spisanie tych traumatycznych dla mamy przeżyć będzie miało działanie terapeutyczne. Gdy wszystko to z siebie wyrzuci, poczuje się lżej. Redakcja już wcześniej publikowała wiele takich wspomnień i zauważyła, iż ludziom robiło się lepiej, jeśli się wypisali, ujawniając światu bolesne tajemnice.
Obie kobiety zrobiły też wycieczki do miejscowości związanych z przeszłością starszej z nich (m.in. do jej rodzinnej wioski oraz majątku, gdzie była na robotach). Po kilkunastu miesiącach z pamięci zostało wydobyte wszystko, co istotne, a książka, napisana przez matkę i córkę, ukazała się drukiem.
– Mama była taka szczęśliwa na jej promocji – wspomina Alicja. – Jeszcze bardziej niesamowite okazało się drugie spotkanie w wiejskiej bibliotece, w miejscowości, do której rodzina matki sprowadziła się po wojnie jako osadnicy. Przybyło aż 50 osób. Wiele z nich zaczęło dzielić się swoimi wspomnieniami z dawnych lat. Pojawiły się łzy wzruszenia. Spisane zostały i te historie…
Tak udokumentowano dzieje rodu, a jednocześnie samo pisanie książki podziałało na obie kobiety jak terapia. Starszą panią przestały dręczyć koszmary dotyczące strasznego Niemca, u którego była na robotach. Jakby odmłodniała, poprawiło się jej zdrowie i psychika. Za sprawą książki poczuły przypływ energii, dzięki czemu dobrze przetrwały czas pandemii. A córka nawet odrzuciła kule inwalidzkie!
Sama Alicja podsumowuje to następująco: – Spisanie tych wspomnień było dla mojej matki, a także dla mnie, doskonałą terapią. Obie jesteśmy bowiem poważnie chore i dzięki temu zajęciu miałyśmy doskonały pretekst, by nie myśleć o chorobach i lekarzach, tylko zająć się pracą twórczą. Było to też swego rodzaju badanie własnej tożsamości. Jak wszyscy na Ziemiach Odzyskanych zadajemy sobie pytania: Kim jestem? Skąd właściwie pochodzę? A nasza książka jest właśnie próbą odpowiedzi.
W tej sytuacji pamięć traum – początkowo destrukcyjna, odegrała następnie oczyszczającą rolę. Wydobyty z zakamarków duszy oraz pamięci ból został usunięty, dając wolną przestrzeń na cieszenie się chwilą obecną. W tym wypadku nie rozdrapywano ran, a oczyszczono korzenie, co pozwoliło na rozpostarcie skrzydeł.
Jak więc widać, pamięć może służyć nam dobrze lub źle, niszczyć lub budować. Wypieranie bolesnych faktów i przeżyć tylko je przygłusza, a dla dobrostanu potrzebujemy ich transformacji.
Warto iść w ślady obu pań, aby zachowując w pamięci pokoleniowej dzieje rodu, jednocześnie dokonać swoistego oczyszczenia. Podświadomość niczego bowiem nie zapomina, nawet jeśli świadomość próbuje to przygłuszyć, to wszystko nadal tkwi jak zadra w psychice, rzutując na naszą fizyczność, nawet odciskając piętno w postaci choroby, przenosząc się na kolejne pokolenia.
* * *
Codzienne bohaterstwo i chwytanie za serce
Podobną funkcję porządkowania i oczyszczania pamięci spełniła relacja innej starszej damy, ale oddajmy głos jej synowi – Romanowi Warszewskiemu.
Zamykając kręgi autorstwa mojej Mamy swoją inspirację ma w kronice rodzinnej, którą przez wiele lat pisał Dziadek, Ojciec Mamy – Jan Pieprzyk. Po jego śmierci czarny zeszyt formatu A4 z zapiskami, wzbogaconymi unikatowymi zdjęciami, przejęła najstarsza siostra Mamy – Genia Paul. Jeszcze za życia przekazała go swojemu najstarszemu wnukowi – Rafałowi Łaszkiewiczowi. Po śmierci Geni, Mama miała nadzieję, że kronika Dziadka trafi do niej – jako do jedynej żyjącej jego córki. Jednak mimo apeli w tej sprawie, tak się nie stało. Rafał uważał, że tego, co dostał od babci, nie powinien się wyzbywać. Mama była niepocieszona. Wtedy powiedziałem: – Dlaczego sama nie napiszesz wspomnień? Byłoby to na pewno bardzo interesujące zajęcie i powstałby niepowtarzalny dokument. Dwa razy nie musiałem powtarzać. Podchwyciła pomysł i z typową dla siebie pilnością zaczęła go realizować. Pisanie sprawiało jej dużą radość i na wiele miesięcy wlało w codzienność nową energię. Ręcznie pisany tekst, który powstawał krok po kroku, rozdział po rozdziale, był zaskakująco potoczysty. Przypominał wiele detali oraz sytuacji, które inaczej poszłyby w niepamięć. Mama była ostatnią osobą, która mogła to sobie przypomnieć i utrwalić. Nie było to łatwe, ale w naszej rodzinie wielokrotnie robiło się różne rzeczy właśnie dlatego, iż okazywały się trudne. W porównaniu z kroniką rodzinną Dziadka powstał tekst znacznie obszerniejszy i bardziej dojrzały – bezpretensjonalny obraz pewnej epoki, pokazany poprzez codzienne ludzkie krzątanie się w kraju, który swoim mieszkańcom regularnie oferował dziejowe katastrofy i gdzie chwile wytchnienia były bardzo krótkie. To obraz małego, codziennego bohaterstwa, podejmowanego bez świadomości, że to, co się robi, jest w rzeczywistości heroizmem. Obraz mocno chwytający za serce. Powiem szczerze: dopiero czytając te zapiski, uświadomiłem sobie bezmiar przeciwności losu, które – począwszy od II wojny światowej – moja rodzina musiała stale pokonywać. Wspomnienia Mamy pokazują pewną istotną, a zaskakującą ciągłość, która istnieje w rodzinie, mimo że historia co chwila zmusza do tego, by to jej przeciwieństwo – nieciągłość, dochodziła do głosu. Np. nauczycielstwo mojego Dziadka, Ojca Mamy i jej nauczycielstwo. Miłość Dziadka do przyrody, pszczół, drzew i ekologizm mojego Syna, Dominika. Swoiste zamiłowanie do kultury niemieckiej, przejawiające się m.in. podjęciem przez Mamę studiów na germanistyce, wiele lat później moimi studiami w Saarbrücken, estymą dla pisarstwa Hermanna Hessego i Thomasa Manna, a także emigracją do Niemiec kuzyna Remigiusza. Predylekcja do włóczęgi Pradziadka Xawerego Kunze i moje niezliczone podróże na kraj świata. Kawiarnia Prababci, Stanisławy Kunze w Śmiglu i kilkakrotnie w ciągu dnia pita przez każdego z nas mała czarna. Wreszcie… muzyka. Jakże piękny, ważny, ba… nieodzowny element życia nas wszystkich – żywy, w takiej czy innej formie, w każdym pokoleniu; bytność na niezliczonych koncertach w najróżniejszych salach i w plenerze oraz – last but not least – pianina: do niedawna obowiązkowy mebel-instrument, niemalże w każdym z naszych domów. Ze wspomnień tych przebija też ważna cecha charakteru mojej Mamy – delikatność, takt i subtelność. Jedynie tym mogę tłumaczyć pominięcie w tych zapiskach pewnych epizodów i faktów. Mama uznała, że o pewnych kwestiach nie będzie pisać, bo… są zbyt sensacyjne? Nie do końca jednoznaczne? Nazbyt plotkarskie? Być może. Ja uważam jednak, że – mimo wszystko – należy o tym wspomnieć. Bo uzupełniają obraz, dodają kolorytu i szkoda, by pamięć o nich bezpowrotnie przepadła. Jedną z takich rodzinnych legend jest sprawa… złota znalezionego w kominie. Rzecz istotna, która latami kładła się cieniem na relacje i nastroje w rodzinie. Podobno teściowie Geni i Gizeli, po przyjeździe do Elbląga po wojnie, w opuszczonej piekarni, którą przejęli i następnie uruchomili, w piecu piekarskim odnaleźli sporą ilość złota. Częścią tego znaleziska mieli jednak podzielić się tylko ze swym synem Stasiem (mężem Geni), natomiast pominęli Mirona (męża Gizeli), ponieważ obawiali się, że mógłby on swoją część skarbu przepić. Gizela długo miała o to do teściów duży żal i wielokrotnie o tym mówiła. Przez lata było widać, że w porównaniu z resztą rodziny Paulowie z ulicy Nietschmanna (gdzie Genia ze Stachem w Elblągu mieszkali) finansowo stoją zauważalnie lepiej. Złoto najwidoczniej co jakiś czas było systematycznie wyprzedawane. Miało to trwać aż do lat 70. ub. w., gdy Renata wyjechała na studia do Gdańska.
Inna legenda dotyczyła losów wujka Franka (Franza Kunze) – młodszego brata Babci. Miałem okazję poznać go osobiście i bardzo polubiłem. Kiedyś, w latach 70. przyjechał do Elbląga, kilka lat później dwa razy odwiedziłem go w Berlinie Zachodnim, gdy udawałem się do Saarbrücken, na praktykę studencką, a następnie na studia w Europa-Institut. Wujek Franek przed wojną – albo w czasie jej trwania? – miał ponoć w Sopocie, w Grand Hotelu, przegrać w ruletkę rodzinną kawiarnię ze Śmigla. Krótko o tym mi opowiedział, gdy staliśmy na sopockim molo, i patrzyliśmy na Grand Hotel. Bojąc się gniewu rodziny, dał nogę do Berlina. Po wojnie, w Berlinie Zachodnim, przez wiele lat także pracował w branży gastronomicznej: na stacji Berlin-ZOO miał niewielki Imbiss – budkę z prostymi daniami na wynos, jak Bockwurst czy Frikadelle. Z tej działalności wypracował sobie niezłą emeryturę. To Mama była inicjatorką nawiązania przez Babcię Elly ponownego kontaktu z bratem–urwisem z Berlina Zachodniego. Babcia nie tylko z radością, po tylu latach rozłąki, mogła przyjąć brata w mieszkaniu w Elblągu, ale także sama dwukrotnie pojechała do niego do Berlina Zachodniego. Stanowiło to duże przeżycie, bo kontakty z Zachodem należały wtedy jeszcze do rzadkości. Sensacją było m.in. to, że każdy przyjezdny z Europy Wschodniej otrzymywał wtedy w Niemczech Zachodnich tzw. Begruessungsgeld – 100 marek na drobne wydatki. Słuchało się tego jak bajki. Kiedy Mama próbowała dowiedzieć się czegoś bliższego na temat niechlubnej przegranej wujka Franka, wszyscy, którzy mogli coś na ten temat wiedzieć, już nie żyli. Wystarczyć musi więc te kilka zdań, które usłyszałem od samego winowajcy na molo w Sopocie. Szkoda, że już nigdy nie poznam szczegółów i okoliczności przegranej. Jedno nie ulega wątpliwości – wujek Franek, jako młodzian, musiał mieć iście ułański rozmach i fantazję. Jakby nie było, był synem myśliwego, który po sobole wyprawiał się aż na Syberię…
Kolejne przemilczane we wspomnieniach Mamy zdarzenie, dotyczy rodziny mojego Ojca. Mama pisze w pewnym miejscu, że jedna z sióstr Michała, Irena (zwana Inką), po ukończeniu studiów medycznych w Gdańsku, na początku lat 60. ub. w. wyemigrowała do Kanady. Popłynęła tam słynnym Batorym; w domowym archiwum mam jej zdjęcie z tego rejsu. W Kanadzie wyszła za mąż za starszego o 24 lata Zbigniewa Goreckiego – lekarza, którego wcześniej poznała w Polsce i jako rentgenolożka podjęła pracę w tym samym szpitalu, co on. Urodziła jednego syna, Jana, a właściwie Johna. Rodzina zamieszkała w Kingston. Jednak po pewnym czasie relacje małżeńskie zaczęły układać się źle. Doszło do rozwodu, a następnie do przepychanek o opiekę nad Johnem (sąd przyznał ją najpierw ojcu, a w drugiej instancji matce). Podczas jednego ze spotkań rozwiedzionych Goreckich tuż obok wodospadu Niagara na granicy USA i Kanady, w styczniu w roku 1973, Zbigniew Gorecki na oczach 12-letniego Johna zastrzelił Irenę. Miała wówczas 37 lat.
Zabójcę pochwycono, osądzono, skazano na dożywocie, a następnie deportowano do Francji (był bowiem obywatelem francuskim), gdzie w jednym z więzień zmarł.
Morderstwo Ireny Goreckiej odbiło się szerokim echem w prasie kanadyjskiej i polonijnej, a jej symboliczny grób znajduje się w grobowcu rodziny Warszewskich na cmentarzu przy katedrze w Oliwie. W Kanadzie Johnem Goreckim zaopiekowali się znajomi rodziców ze szpitala. Ufundowano też dla niego także stypendium, dzięki któremu ukończył studia medyczne. Obecnie mieszka w USA i jest znanym neurochirurgiem – na tyle wziętym, że na operacje w różnych częściach Stanów lata własnym odrzutowcem. Traumy z dzieciństwa nie pozbył się jednak do dziś.
Inny znamienny epizod, o którym Mama zapomniała, związany jest z pierwszym przylotem do Polski mojej przyszłej żony Luz. Była zima roku 1987. Pod koniec stycznia wróciłem z Brukseli, ze stażu w Komisji Europejskiej. Luz, kilka dni przed moim odlotem do Gdańska, zapytała mnie, czy mogłaby mnie odwiedzić. – Jasne! – powiedziałem, choć nie wydawało mi się to poważne. W dniu mojego wylotu powiedziała mi: – Przylecę 13. lutego. Nie zapomnij. – Ale potraktowałem to jako żart i zapomniałem. W Sopocie nie miałem telefonu – były mroczne czasy PRL‑u, kiedy o dobro to było bardzo trudno. 13 lutego, wieczorem, ktoś zadzwonił do drzwi. Otworzyłem. Przede mną stała starsza pani, która zapytała, czy ma przyjemność z Romanem Warszewskim. Była to znana gdańska radiestetka, inż. Alicja Rospond. Zadzwonił do niej Bogdan Warszewski z Warszawy, który prosił o odszukanie mnie w Trójmieście i przekazanie wiadomości, iż w jego domu jest Peruwianka Luz, która przyleciała z Brukseli i która – po tym jak nie spotkała mnie na lotnisku – poprosiła o ogłoszenie na Okęciu, że oczekuje na Romana Warszewskiego. Zamiast mnie, zgłosił się nieznany mi Bogdan Warszewski, który szczęśliwym trafem przebywał na lotnisku i… właśnie czytał moją książkę Pokażcie mi brzuch terrorystki! Luz przenocowała u niego w stolicy i następnego dnia została wyekspediowana ekspresem do Sopotu, gdzie tym razem już karnie na nią czekałem…
Inżyniera Bogdana Warszewskiego nigdy osobiście nie poznałem, choć po tym incydencie nawiązaliśmy korespondencję i kilka razy rozmawialiśmy telefonicznie. Jak się okazało, był on dalekim krewnym mojego Ojca. Pisał do mnie: Jestem przedstawicielem rodu Warszewskich z Wąbrzeźna, przypuszczam, że pan także? Niedługo potem niestety zmarł: spadł z krętych schodów w swoim domu. Żonaty był z Włoszką, Lucią Vesciną (ach, te międzynarodowe małżeństwa w rodzinie Warszewskich!). Luz zachowała o nim jak najlepsze wspomnienie i ubolewała, że – czy to w Warszawie, czy w Trójmieście – nie doszło do spotkania naszej trójki. Przypuszczam, że nie obyłoby się bez wielokrotnych salw śmiechu…
Choć – co ja mówię! – w pewnym sensie jednak spotkaliśmy się: jak się okazało Jerzy Michalski, także inżynier (i lotnik), od którego kilka lat później kupiliśmy z Luz nasz dom w Gdyni, znał Bogdana Warszewskiego – panowie przez pewien czas razem pracowali w Nigerii. Tam poznała ich obu także pani Alicja Rospond, która lokalizowała źródła wody pod budowę studni.
W ten sposób, jakże niespodziewanie, domknął się jeszcze jeden z tytułowych kręgów, o których w swoich wspomnieniach tak przejmująco (przynajmniej dla mnie) napisała moja Mama.
***
Anioł Dobroci i losy rodów
Pamięć w ważnej i pięknej jej odsłonie to wspomnienia, jako nasz ślad duchowo – intelektualno – energetyczny zapisany na kartach książek czy pamiętników. Wspaniale, gdy przeszłość taką mają odwagę porządkować seniorzy np. Halina Łukawska z córką Aleksandrą czy 80-letnia Mirosława Gąsiorowska, matka Romka Warszewskiego, a także prof. dr hab. Maria Bubicz. Sławomir Bubicz, znany popularyzator jogi w Polsce, uczynił wspaniały gest w stosunku do swojej matki wydając opracowany przez nią tom Zofia Plate. Wiersze i opowiadania.
Kim była Zofia Plate, że tak mocno zapadła w serce i pamięć pani profesor? Wybitną, cenioną, powojenną nauczycielką i wychowawczynią. Pomimo głębokiej utraty wzroku, życie poświęciła opiece nad dziećmi, w tym sierotami. Nie założyła rodziny, a całą matczyną miłość przelała na podopiecznych. Dla wychowanków była wsparciem nawet, gdy już wyrośli i zakładali rodziny.
Jej wiersze emanują dobrocią, wielką życzliwością, zawierają proste a głębokie prawdy, są wypełnione szlachetnymi uczuciami. Zofia Plate, aby jej poezja poszła między ludzi. – Mam nadzieję, że tak jak wróciły do mody stare lampy i samowary, tak i nasze stare wiersze będą drukowane – pisała pani Zofia.
Prof. dr hab. Maria Bubicz, mając 90 lat, zapragnęła upamiętnić tę niezwykłą kobietę, która niegdyś przygarnęła pod opiekę jej matkę w trudnych chwilach życia.
– Dorastając przy niej od urodzenia, czułam autentyczną moc i dobroć, które płynęły od niej nieprzerwanym strumieniem. Była wspaniałym przyjacielem, osobą cudowną, niezwykłą, ciepłą, od której nie chciało się odejść. Była jak Anioł Dobroci – wspomina pani profesor.
Po ukazaniu się książki, autorka otrzymywała kolejne, liczne relacje ludzi znających Zofię Plate osobiście lub ze wspomnień swoich rodziców. Z relacji tych wyłania się postać osoby świętej, która wymadlała u Boga łaski dla swoich wychowanków, opiekując się nimi przez lata dorastania, nierzadko wspierając ich w rozwiązywaniu skomplikowanych problemów dorosłości.
– Do dziś można zaobserwować, jak osoby napotykające duże problemy na drodze życia, biegną do grobu Zofii Plate we wsi Grabówka (pow. Kraśnik, woj. lubelskie) i modlą się na głos prosząc o pomoc. Zawsze widać tam dużo kwiatów i zniczy. Oddalam się wówczas dyskretnie, aby nie przeszkadzać – dodaje pani profesor.
Była jak Anioł Dobroci
Dawno temu w zamożnym domu, urokliwym dworku żyła szczęśliwa dziewczyna. Zły los sprawił, że straciła rodziców i majątek. Na dodatek, zaczął się pogarszać się jej wzrok, aż całkiem zgasł. Jednak nigdy ię nie skarżyła. Odnalazła w sercu żarliwą wiarę i miłość. Na zło odpowiadała dobrem. Dawała je dzieciom, sierotom, których wychowaniu się poświęciła. Nawet dorośli widzieli w niej Anioła Dobroci. W wierszach Zofii Plate pojawia się proste, a głębokie przesłanie – to życie dla innych.
Skrzydła i korzenie
Dawno już myślałam o spisaniu żywych jeszcze urywków wspomnień dotyczących rodzin, z których się wywodzę. I oto krewna zawstydziła mnie dociekliwością i konsekwencją w gromadzeniu danych odsłaniających rodzinną historię. Krystyna Kotomska, napisała o dziejach rodu Kotomskich, z którego wywodził się ceniony adwokat Andrzej Kotomski, ojciec mojej mamy, który zmarł w obozie koncentracyjnym w czasie okupacji .
Ja mam jedynie luźne notatki dotyczące wspomnień moich przodków ukazujące nierzadko zabawne, innym razem burzliwe lub tragiczne doświadczenia. Dlatego zachęcam wszystkich, by nie zwlekali a porządkowaniem i opisywaniem rodzinnych fotografii, notowaniem lub nagrywaniem wspomnień bliskich. Pamięć i życie są bowiem tak nietrwałe, ulotne. Może się zdarzyć, że gdy się ockniemy, nie będzie można już nikogo namówić na wspomnienia. A pamięć minionych pokoleń pozwala umocnić korzenie i rozwinąć skrzydła.