Mnogość warsztatów rozwoju duchowego to jednocześnie błogosławieństwo, jak i pułapka. Z jednej strony każdy z łatwością znajdzie metodę powrotu do siebie. Z drugiej jednak, zachłyśnięci przebudzeniem, możemy potraktować procesy jak zabawę i powód do wywyższania się, tracąc głębię i cel, dla którego to robimy
Niebezpieczne hobby
Weekend na kursie reiki, potem odosobnienie na vipassanie. Chwila w pracy, by zarobić na kolejny, zaawansowany już kurs gimnastyki słowiańskiej albo weekend z jogą, w drewnianym domu na łonie Natury. Po tylu wrażeniach, kiedy znaleźliśmy pośród podobnych do nas ludzi bliźniacze płomienie lub siostry z innych inkarnacji, trzeba odpocząć i może zrobić proces indywidualny w jurcie z szamanem? Albo najlepiej w szałasie potów.
Kończąc jeden warsztat, zaczynamy myśleć o kolejnym, kolekcjonując wrażenia jak medale, zapominając o głębi, jaką te procesy mogą nam przynieść. Wachlarz usług duchowych jest niesamowicie obfity. Pytanie tylko, kiedy zakończyć zbieranie doświadczeń i grzebanie w sobie? Czy w ogóle można dojść do takiego momentu, gdy wszystko w sobie uzdrowimy i będziemy mogli zacząć wreszcie żyć?